„Wspólnota mieszkaniowa” Jiříego Havelki w reż. Krystyny Jandy w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Jacek Jarocki na stronie Subiektywnik.pl.
Podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. A jak wypada się z sąsiadami, z którymi na ogół nie łączy nas nic, prócz miejsca zamieszkania? Jiří Havelka, autor Wspólnoty mieszkaniowej, udziela na to pytanie odpowiedzi jednoznacznej, choć pesymistycznej – fatalnie. Wtóruje mu socjolog Tomasz Sobierajski, który w znakomitym wstępie do drukowanego programu oznajmia: sąsiedztwo umarło. W czasach samowystarczalnych indywidualistów, gdzie wyciągnięcie ręki po pomoc jest oznaką słabości, sąsiad stał się jedynie ciężarem – tym, który za głośno mówi, pali zbyt wiele papierosów na klatce schodowej albo na lewo wynajmuje mieszkanie studentom. Owo zjawisko współbytowania na jednej, na ogół zbyt ograniczonej przestrzeni, zamiast najlepszych cech – jak to było jeszcze parę dekad temu – wydobywa z nas na światło dzienne wszelkie najgorsze przywary. Nieodżałowane rody Kargulów i Pawlaków umiały się żarliwie kłócić, ale również wylewnie godzić. My umiemy się już tylko kłócić.
Tych negatywnych cech, które ujawnia na pozór zwyczajne spotkanie wspólnoty mieszkaniowej, sztuka punktuje sporo. Havelka nakreślił bowiem galerię wyrazistych typów, które są nie tylko pretekstem do wyśmiania, lecz również lustrem, w którym (nie bez grymasu) możemy się przeglądać. Na typowym, zapuszczonym strychu, gdzie stoi nieużywany rower, wisi pranie, a z rur kapie woda, oglądamy zderzenie postaci, które nas bawią, ale które niekoniecznie budzą naszą sympatię. Każda z nich ma dyskwalifikującą – jak nam się wydaje – cechę: Roubíčková (Izabela Dąbrowska) jest zasadnicza i bezduszna, pan Kubát (Grzegorz Warchoł) to stary komunista, zaś pani Procházková (Izabella Olejnik) przejawia cechy osoby o wyrazistym rysie – jak sama mówi – judeochrześcijańskim, wzbogacone, a jakże, mieszczańskim kabotyństwem. Nawet młodsze pokolenie mieszkańców okazuje się po dłuższym czasie antypatyczne, napięta sytuacja ujawnia bowiem dawno skrywane konflikty i animozje, każe głośno wyartykułować urazy, przez co w gęstej atmosferze zapyziałego poddasza nikt nie okazuje się być bez winy. Nie dziwi zatem, że zakończenie – rzecz dla komedii osobliwa – trudno uznać za happy end.
Jak można się domyślić, sztuka stanowi krytykę różnorakich postaw społecznych, charakterystycznych – paradoksalnie – raczej dla nas, a nie dla naszych południowych sąsiadów. Mimo moralizatorskiego zacięcia, którego naczelne hasła to „tolerancja” czy „solidarność”, spektakl nie brnie w mędrkowanie. Krystyna Janda wyinterpretowała tekst w taki sposób, by nie narzucać żadnej wizji świata. W najlepszym razie zdaje się ona mówić: Jeżeli chcesz przejawiać obskurantyzm, sobkostwo i anarchizm mieszkańców wspólnoty, nikt tego nie broni. Pamiętaj jednak, że w tej wojnie wszystkich ze wszystkimi – jedynie nieco bardziej cywilizowanej niż u Thomasa Hobbesa – nie ma wygranych. Widz ma zatem wolność wyboru; na żadne Tuwimowskie „ideolo” nie ma tu miejsca. Co więcej, tekst miejscami szarżą łamie kanony politycznej poprawności, co zdecydowanie wychodzi mu na dobre. Co znamienne, w tych ostrzejszych fragmentach część publiczności zachowuje kamienną twarz, jak gdyby urażona bezpardonowym crimen laese maiestatis. Ale właśnie te fragmenty są najbardziej pedagogiczne: pokazują, że uprzedzenia – w których przoduje były komunista – pozostają niezależne od poglądów politycznych czy religijnych. W sytuacji społecznych, dychotomicznych podziałów, które jednym słowem starają się określać wszystkie cechy charakteru, uświadamia to, że rzeczywistość bywa znacznie bardziej skomplikowana. Choć ani trochę bardziej optymistyczna.
Wspólnota mieszkaniowa stoi przede wszystkim postaciami, a te zostały wykreowane brawurowo. Fenomenalnie wypada Grzegorz Warchoł (pan Kubát) w roli stereotypowego, a przez to komicznego – przynajmniej do pewnego stopnia – przedstawiciela naszego narodu: kłótliwego, żyjącego przeszłością starszego fanatyka wędki, a jednocześnie moralnie upadłego cwaniaka i troglodyty. Nie gorzej wypada Mirosław Kropielnicki (Čermák), grający zamieszkałego w Stanach Zjednoczonych Rosjanina o polskich korzeniach. Jego bezbłędny akcent – mieszanka wszystkich języków, w otoczeniu których wzrastała grana przez niego postać – jest przygotowany wybornie, przez co wymagające monologi wybrzmiewają bardzo autentycznie. Świetne prezentuje się wspomniana już Izabela Dąbrowska (pani Roubíčková), a także Michał Zieliński (pan Švec) w bardzo wymagającej, ale perfekcyjnie odegranej roli człowieka cierpiącego na porażenie mózgowe. Na tym tle pozostałe postaci wypadają nieco bardziej blado. W szczególności żal aktorów takich jak Cezary Żak, który – mimo swej niebywałej vis comica – cały spektakl musi grać jednym żartem. Choć dwoi się on i troi, by nadać swej postaci jakiejkolwiek wielowymiarowości, jego wysiłki ostatecznie okazują się zniweczone przez ograniczający tekst scenopisu.
Krystyna Janda nie ukrywa, że w jej teatrach muszą pojawiać się sztuki obliczone na komercyjny sukces, które przyciągną masowego widza, finansującego spektakle biznesowo ryzykowne. Wspólnota mieszkaniowa stanowi pod tym względem kompromis niemalże doskonały: jest to tekst autentycznie zabawny, bo swojski (a przecież lubimy to, co znamy), świetne wyreżyserowany i brawurowo odegrany. Jednocześnie niesie on refleksję, która nie pozostawia widza obojętnym. Bez względu na to, czy sztuka zmusi nas do zastanowienia się nad współczesnym modelem stosunków sąsiedzkich, czy raczej okaże się dla nas metaforą kraju oraz jego mieszkańców, zadaje nam pytania. Dzieje się to również wprost: w połowie spektaklu osądzany od najgorszych homoseksualista, pan Nitranský (Sebastian Perdek), łamie czwartą ścianę i zwraca się z serią niepokojących sumienie pytań do widowni. Jeżeli tak mają wyglądać komercyjne sztuki w Och-Teatrze, to powinniśmy ich sobie życzyć jak najwięcej.