"Poper" Hanocha Levina w reż. Stanisława Dembskiego z Teatru Pijana Sypialnia w Elektrowni Powiśle w Warszawie. Pisze Antoni Winch w Teatrologia.info.
Na premierowe wykonanie Popera Hanocha Levina zespół niezależnego teatru Pijana Sypialnia musiał czekać kilka miesięcy. Na początku roku, kiedy artyści pierwotnie zamierzali pokazać efekty swojej pracy, plany pokrzyżował im lockdown. Wtedy liczba dziennych zakażeń koronawirusem SARS-CoV-2 utrzymywała się w Polsce na poziomie kilkuset. 14 października, gdy wyniosła 6526, twórcy mogli wreszcie zaprezentować swój spektakl. Ot, paradoks. Jak z Mrożka. Dobrze to świadczy o pisarstwie polskiego artysty, gorzej o naszej rzeczywistości, w której zmieniło się prawie wszystko, a jeszcze więcej zostało po staremu.
Przedstawienie Pijanej Sypialni nie traktowało o pandemii. Nie musiało. Dość neutralna kwestia tytułowego Popera (w tej roli Michał Zieliński), padająca w rozmowie ze Szwarcem (granym przez Sebastiana Słomińskiego) – „wiele osób ma teraz grypę” – wywołała żywą reakcję publiczności.
W zwykłych warunkach, o ile ktoś je jeszcze pamięta, mogłaby przejść bez echa, lecz w realiach „nowej normalności” obudziła, jak niezbyt odkrywczo sądzę, skojarzenia z COVID-19. Spod szczelnie zakrywających usta i nos masek, względnie przyłbic, rozległa się tedy potężna salwa śmiechu. Jego głośne wybuchy towarzyszyły zresztą całej, granej w bardzo szybkim tempie, inscenizacji. Jej reżyser, Stanisław Dembski, postanowił wydobyć z tekstu Levina przede wszystkim komizm. Nie jest tak, iżby utwór izraelskiego pisarza nie dawał mu ku temu powodów.
Sztukę otwiera scena dłubania w nosie Szwarciski (w jej postać wcieliła się Katarzyna Lasota). Zostaje przyłapana in flagranti przez męża, wspomnianego już Szwarca. Uparł się, aby pocałować swoją połowicę w palec. I to właśnie w ten, który przed chwilą borował żonine babole. Kobieta, w trosce o zachowanie wizerunku subtelnej damy, nie dopuszcza do pocałunku. Na tym tle dochodzi do małżeńskiej kłótni. I to niedorzecznie ostrej. Stawiana jest w jej trakcie sprawa rozwodu. Kryzys zażegnuje Poper, przyjaciel domu. Przy okazji jednak poznaje przyczynę sporu. Szwarc nie może znieść, że ktoś wie o słabości Szwarciski, lubiącej sobie od czasu do czasu pogmerać w nozdrzach. Życzy przeto Poperowi śmierci. Ten zaś, jak na zawołanie, zaczyna chorować.
Niezręcznie byłoby przedstawiać tak zawiązany konflikt w poetyce realizmu i tonacji serio. Uzyskałoby się zapewne efekt odwrotny od zamierzonego. Zadania nie ułatwiają też dramatis personae Levina, przypominające bardziej kukiełki z piekielnego grand guignolu wystawiającego akurat najjadowitsze sceny z Ubu króla, aniżeli ludzi z krwi i kości z racjonalną motywacją czy pogłębioną psychologią. Łątki te są atoli człekokształtne, przeto przeżywają swoje namiętności, tęsknoty, marzenia, zawody. Obdarzono je, a raczej przeklęto, zupełnie jak nas, także zdolnością odczuwania i, co nie mniej ważne, sprawiania cierpienia. Są więc jednocześnie farsowe i tragiczne, a przy okazji również straszne, żałosne, godne współczucia i potępienia, słowem, bardzo ludzkie. Dlatego wystawienie Popera, ale też innych sztuk autora, którego pisarski diapazon operuje przede wszystkim dźwiękami skrajnymi, lubując się w szybkich, bezpośrednich przejściach z lekkości komicznych dyszkantów do monumentalnego dudnienia basów, stawia inscenizatorów przed sporym wyzwaniem.
Aktorzy pod kierunkiem Dembskiego poradzili z nim sobie, rysując swoich bohaterów grubą kreską. Było w ich kreacjach kabaretowe przymrużenie oka, rozmach groteski, przesada parodii, ale była przede wszystkim sceniczna wiarygodność. Jednowymiarowość i schematyczność postaci im nie wadziła. Nie walczyli z nią, a przeciwnie, potęgowali swoją grą. Stworzyli w ten sposób świat osobny, spójny, przekonujący i pociągający. Bardzo teatralny, formalny, skonwencjonalizowany. Jego umowność podkreślała prosta, acz funkcjonalna scenografia. Składał się na nią stół znajdujący się na środku przestrzeni gry (sceny sensu stricto nie było). Wysunięto go do przodu, przykryto białym, dzierganym obrusem, na którym ustawiono dwie szklanki do herbaty w staromodnych podstakannikach. Pod tylną ścianą umieszczono natomiast dwa drewniane stelaże na kółkach. Ozdobione białymi, szydełkowanymi firankami grały mieszkanie Szwarców (wyróżniały je dwie poduszki) i Popera (z trochę mniej od poduszek uroczą, ale za to bardziej przykuwającą uwagę, urną). Aktorzy w razie potrzeby mogli je swobodnie przesuwać. Pojawiając się w ich górnych połowach albo wisząc na nich przypominali zaś lalki. Przedstawienie grano na poziomie -1 galerii handlowej Elektrownia Powiśle, w sali o nazwie „Rynek”, ale przetłumaczonej na bardziej swojsko brzmiące: „The Market”. Strop pozbawiony jest tutaj sufitu, przeto w oczekiwaniu na rozpoczęcie spektaklu można było delektować się industrialnym czarem plątaniny kanałów wentylacyjnych, rur i rurek, kabli i kabelków, czujników, wywietrzników, lampek i reszty tych bebechów świata konsumpcji, który wypełniał swoje niezbyt złożone przeznaczenie, buszując po butikach, sklepach i knajpach nad głowami widzów.
To wszystko, to jest – gra aktorów, scenografia, themarketowy anturaż, a także muzyka wykonywana na żywo przez trio w składzie: Magdalena Górska (skrzypce), Maria Wierzbicka (altówka), Bernard Łasecki (fagot) – sprawiało, że spektakl bardzo dobrze się oglądało. Za mało był jednak, jak na wystawienie dramatu Levina, wypełniony rozpaczą, grozą, beznadzieją. Izraelski pisarz w tonacji farsowej, bo farsowej, ale poruszał w swojej twórczości problemy niezwykle poważne – egzystencjalne, filozoficzne, społeczne i polityczne. Jego komedie to w istocie tragedie w błazeńskim przebraniu. Poper nie stanowi tutaj wyjątku. Sztuka, przechodząc gracko od jednego gagu do drugiego, inkrustowana dowcipnymi songami, zabawnymi dialogami i monologami, układa się, prawie cały czas żartując, w historię upokorzenia, torturowania, programowego niszczenia i wreszcie zamordowania niewinnego człowieka – w tej roli Poper – przez nawet nie tyle złych, bo na to są zbyt głupi, co miałkich, skupionych wyłącznie na sobie, zakompleksionych prymitywów – Szwarca i Szwarciskę. Wśród osób dramatu są jeszcze – pomiatany przez wszystkich przyjaciel Popera, Kac oraz prostytutka Kulpa (w postacie te wcielili się, odpowiednio: Mikołaj Sierociuk i Aleksandra Iwanowska).
Bohaterowie drugoplanowi dopełniają obraz levinowskiego świata. Zamieszkują go ludzie albo nieszczęśliwi, mali, źli, rozgoryczeni i zdesperowani albo jeszcze nieszczęśliwsi, mniejsi, gorsi, bardziej rozgoryczeni i zdesperowani. Szwarcowie i Szwarciski bądź Poperowie, Kacowie i Kulpy. Ci pierwsi panują nad drugimi, dzięki czemu wydają się sobie lepsi. Dlatego Szwarc nie może przestać dręczyć Popera. Dokąd nim poniewiera, jest kimś. U Levina obowiązuje proste prawo, ale prawo, znane polskiej dramaturgii choćby z twórczości Gombrowicza: „żeby poznać swą lepszość” – przedstawia jego najważniejszych paragraf Książę Filip w Iwonie, księżniczce Burgunda – „trzeba wynaleźć sobie kogoś dużo gorszego”.
Czym innym jest jednak funkcjonowanie tej ustawy na królewskim dworze, a czym innym w realiach, w jakich pojawia się u Levina. Źródłem cierpień Iwony jest kaprys znudzonego następcy tronu, pewien eksces, Popera – taki, a nie inny porządek rzeczy. U Gombrowicza mamy do czynienia z rodzajem eksperymentu, ciągiem wyjątkowych zdarzeń, skandalem elektryzującym rodzinę monarchy i jej najbliższe otoczenie, u Levina – z czymś normalnym, zwykłym elementem codzienności. Nie to jest atoli najstraszniejsze, że sadyzm jest u niego jeszcze jednym odcieniem szarości w burym monochromatyzmie egzystencji jego protagonistów, czego nie można powiedzieć o bestialstwie dramatis personae u Gombrowicza, które były nim zafascynowane, badały go i to, jak daleko mogą się w nim posunąć. „Jaka szkoda” – oznajmia Poper Szwarcowi na łożu śmierci – „że jesteś tak bardzo żałosny. […] Że nie jesteś królem. […] Albo gwiazdą filmową. […] Gdybyś miał imperium. […] Albo gdybyś był milionerem. […] To wiedziałbym, że umieram dla kogoś”. Cóż, umiera dla nikogo, tak samo żadnego, jak on sam. Jego śmierć znaczy niewiele więcej od jego życia, a to nie znaczyło nic, nie miało najmniejszej wartości. Los Iwony obnażył płytkość dworskiej kamaryli, jej mierność, mściwość, budowanie własnej pozycji na krzywdzie innych. To natomiast, co spotkało Popera, nobilituje duchową i intelektualną lichotę Szwarca. Awansuje go wszak na kata. A to w levinowskim universum najwyższy stopień w hierarchii istnienia. Nie do końca jest więc tak, że jego zgon niczego nie zmienia, bo zmienia – na gorsze.
Ta – posępna – wymowa tekstu Levina nie wybrzmiała w pełni w spektaklu Pijanej Sypialni. Zespół skupił się na pokazaniu jego mniej zobowiązującej strony. W wypowiedziach aktorów publikowanych przed premierą powtarza się troska o to, aby ich postacie zostały polubione przez widzów: „energetyczny koktajl emocji, który dostarczy nam Szwarciska jest czymś, za co widz na pewno ją polubi” (Katarzyna Lasota); „za co można polubić Szwarca? Za jego bezkompromisowość, za to, że nie boi się być tym kim jest, za to, że nie potrafi ukrywać swojej natury i mówi wszystko szczerze, prosto ze swojego zbutwiałego serca (Sebastian Słomiński); „widz polubi ją [Kulpę] za otwartość, uśmiech i młodzieńczą energię” (Aleksandra Iwanowska); „widz może polubić tę postać [Kaca] za prostolinijność, szczerość i naiwną wręcz wiarę w dobro. Ja też go lubię” (Mikołaj Sierociuk). W tak sympatycznym towarzystwie trudno o tragedię. Jej minorowa tonacja dyskretnie rozległa się jedynie w finale spektaklu, kiedy Poper już umarł, a Kac monologuje o formalnościach, jakie musi załatwić w związku z pogrzebem przyjaciela. Sekwencję rozegrano w wolniejszym tempie, przy przygaszonych światłach, na serio i za późno, aby można się było tym naprawdę przejąć. Naprawdę, czyli czując, jak śmiech więźnie w gardle, bo oto okazuje się, że to, co braliśmy za wygłupy trupy wesołków, reprezentujących niezbyt lotne typy ludzkie, było w istocie rozłożoną na poszczególne wice egzekucją.
Wystawienie Popera przede wszystkim jako komedii nie jest zarzutem pod adresem twórców przedstawienia. Po pierwsze, jak wspomniałem, sam tekst dostarcza uzasadnienia dla takiego odczytania. Po drugie, jeśli zespół postawił sobie za główny cel rozbawienie widzów, to trzeba przyznać, iż znakomicie mu się to udało i reżyserowi oraz aktorom można tylko szczerze tego pogratulować. Bohaterowie izraelskiego pisarza rzeczywiście budzili pozytywne emocje, a ich historia, egzorcyzmowana farsą z demonizmu, okrucieństwa i levinowskiej dekadencji, dała publiczności moment oddechu – fakt, że krępowanego przez maski i przyłbice – od nienastrajającej optymistycznie rzeczywistości pandemicznej, tak idealnie, niestety, komponującej się z szarugą, chłodem i pluchą polskiej jesieni.
Gdy zachowując społeczny dystans w oparach płynów do dezynfekcji, starając się w miarę normalnie żyć w „nowej normalności” i próbując ocalić z niej, co się da, marznąć i moknąc oczekujemy na autobus, do którego być może nie uda się wejść, bo tylko połowa miejsc będzie w nim dostępna, otuchy doda nam myśl, że gdzieś w czerwonej strefie zwanej niegdyś Warszawą, pod szczelnie zasnutym chmurami niebem, salonami z modą, jubilerami, perfumeriami, winiarniami oraz jelitami infrastruktury niezbędnej do prowadzenia handlu w prestiżowej lokalizacji, grany jest Poper Pijanej Sypialni.
Levin pokrzepicielem. Chyba nie jest z nami najlepiej.