EN

1.06.2023, 18:22 Wersja do druku

Opera za trzy grosze

„Opera za trzy grosze” Bertolta Brechta i Kurta Weilla w reż. Ersana Mondtaga w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na stronie Teatralna Kicia.

fot. Magda Hueckel / mat. teatru

Niemiecki reżyser wystawia niemiecką sztukę w stylistyce niemieckiego ekspresjonizmu? Brzmi pysznie, co mogło pójść nie tak? Jak się okazuje – w sumie prawie wszystko.

„Opera za trzy grosze” Brechta opowiada o świecie przepełnionym złem, gdzie nie ma miejsca na dobrych, uczciwych ludzi. Są jedynie złodzieje, dziwki, gangsterzy i wszystkie inne negatywne osoby, które mogą wam przyjść do głowy (nie, twojego starego tam nie ma). W czasie przebiegu fabuły śledzimy losy państwa Peachum, których córka postanawia po kryjomu wyjść za gangstera, krętacza i stręczyciela, mordercę, kobieciarza oraz filantropa – Mackiego Majchra. Oczywiście, tak dobra rodzina, która trudni się wyzyskiem żebraków, nie może sobie pozwolić na takie małżeństwo, więc postanawiają zasabotować nowego zięcia, zgłaszając go na policję. Plan jest prosty – policjanci mają go złapać i powiesić. Doskonały pomysł na niewygodnych członków rodziny (nie, nie mówię o twoim starym).

Ersan Mondtag do całej tej leciwej intrygi postanawia wpleść dodatkową warstwę interpretacyjną – wojnę pomiędzy Rosją a Ukrainą. Niestety ten zabieg zupełnie mija się z celem i wydaje się być mocno niesmaczny. Całe jego brzmienie rozmija się z powagą sytuacji i porównywanie wojny między skorumpowaną policją, skorumpowanymi gangsterami i zwykłymi ludźmi do sytuacji realnej wojny jest naprawdę chybione. Dodatkowo, twórcy sprowadzają cywilów jedynie do dwóch nagich aktorów na scenie rzucanych to tu, to tam, bez ładu i składu. Mocno mnie ten pomysł zszokował i zdziwiło mnie, że nikt na jakimś etapie tej pracy nie powiedział: „ej, to chyba nie do końca się spina”. Ponadto, próba stylizowania całej rosyjskiej symboliki na faszystowską mocno trąci myszką, nie jest to odkrywcze, a jeśli miało to uaktualnić spektakl i podciągnąć go do sprytnego i aktualnego komentarza społecznego, to mocno się nie udało. Poza tym, ogólny wydźwięk spektaklu jest mocno niepokojący, biorąc pod uwagę, jaką tematykę próbuje poruszać – zostajemy z tezą, że zło zawsze i tak wygra, a osoby próbujące się mieszać i pomagać w trakcie konfliktu (w spektaklu tą figurą jest królowa angielska) zostają realnymi przegranymi, wpędzonymi na szubienicę. Mocno nietaktowna i z lekka trącąca onucą teza.

Kolejna bolączką tego spektaklu jest fakt, że mamy do czynienia z musicalem i byłoby super, gdyby aktorzy umieli śpiewać. Niestety, aktorzy Teatru Starego – w większości najwyraźniej słusznie – wybrali pracę w teatrze niebędącym teatrem muzycznym, bo większość obsady tak niemożebnie wyje, że naprawdę ciężko się tego słuchało. Piosenki w ich interpretacji zupełnie nie wpadają w ucho i zlewają się w jedną szarą breję, idealnie niepasującą do fantastycznej scenografii. W starciu ze śpiewaniem obronną ręką wychodzi jedynie Anna Radwan – doskonała, zabawna i naprawdę nie wiedziałem, że tak dobrze umie śpiewać, ogromy szacunek. Bawi się swoją rolą i wyciąga z niej realnie sto procent i razem z nieustępującym jej w niczym Krzysztofem Zawadzkim tworzą jeden z jaśniejszych punktów tego spektaklu. Ich występ jako państwa Peachum jest wirtuozerią, bo przyjemnie się na nich patrzy i przyjemnie słucha. Chemia, jaka się miedzy nimi tworzy, to wyższy poziom aktorstwa.

Wspaniale na scenie radzi sobie także Magda Grąziowska (nie ukrywam, że ją uwielbiam i pamiętam straszne czasy, kiedy musiałem jeździć specjalnie do Kielc, żeby popatrzeć na jej nieziemskie kreacje sceniczne). Bardzo dobrze, że dostała w Starym rolę, w której może rozwinąć skrzydła, bo do tej pory było jej bardzo mało. Świetnie śpiewa, tworzy wyrazistą postać Polly: z jednej strony niewinna, naiwna panienka, a z drugiej strony wręcz Mata Hari szemranych biznesów.

Nadmienię też, że posiadanie na scenie Iwony Budner i danie jej do powiedzenia jednej linijki tekstu powinno być uznane za zbrodnię wojenną, a autor tego pomysłu powinien zostać wysłany do Guantanamo. Niewykorzystanie potencjału, jaki jest w tej aktorce, to naprawdę wstrętny żart ze strony twórców.

Poza tymi wszystkimi narzekaniami - wizualna strona tego wystawienia „Opery za trzy grosze” jest jedynym powodem, dla którego można wybrać się do teatru. Całość w kolorach czerni i bieli, razem z charakteryzacją aktorów i kostiumami robi ogromne wrażenie i naprawdę widać napracowanko. Mondtag jako scenograf poradził sobie doskonale. Szkoda, że Mondtag odpowiedzialny za scenografię nie interweniował, gdy Mondtag-reżyser reżyserował tego prawie cztero-godzinnego molocha.

Mam wrażenie, że dyrektor Raźniak chciał mieć za swojej bytności w teatrze monumentalne, wieloobsadowe widowisko, może chciał powtórzyć sukces „Wesela” Klaty, które nadal jest grane i nie traci na swoje świeżości, niestety coś się nie udało i chyba Stary został z kukułczym jajem – przydługim i dosyć nudnym spektaklem, bo „Opera za trzy grosze” w wydaniu Mondtaga ani nie bawi, ani nie mówi o niczym głębszym. Jest zwyczajnie nijaka i ciut męcząca.

Z tym spektaklem jest tak jak trochę ze mną – ani to mądre, ani przesadnie głębokie. Może na początku frapować swoją celową brzydotą, ale po dłużej chwili nawet to nie ratuje całokształtu przedsięwzięcia.

Źródło:

teatralna-kicia.tumblr.com
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

01.06.2023