„Tchnienie” Duncana MacMillana w reż. Krzysztofa Dracza w Teatrze Powszechhnym im. Jana Kochanowskiego w Radomiu. Pisze Marek Zajdler w portalu Nasz Teatr.
Jest On i jest Ona. Inteligentni, racjonalni, bezimienni przedstawiciele młodego pokolenia, dla których walka o czystość planety, ekologia i myślenie w globalnej skali są wyznacznikiem dobrego, odpowiedzialnego życia. Zakręcają kran myjąc zęby, segregują śmieci, głosują, biorą udział w protestach i unikają plastiku. Lecz nagle, w sklepie znanym jako sprawdzian damsko-męskich relacji, pojawia się nowa idea. On pyta o Ono. Dziecko. I nic już nie jest takie samo.
Teatr Powszechny w Radomiu wystawił na Scenie Kameralnej „Tchnienie”, zadziwiająco aktualną sztukę Brytyjczyka Duncana Mcmillana z 2011 roku, której reżyserii podjął się Krzysztof Dracz. Właściwie kiedy przyjrzymy się nazwiskom twórców to innego już nie zobaczymy, bowiem za scenografię i lniano-ekologiczne kostiumy odpowiada Michał Dracz, zaś za muzykę Paweł Dracz (w tym miejscu przepraszam inspicjentkę Magdalenę Bodułę za pominięcie jej osoby, ale nie pasowała do schematu). To już czwarta inscenizacja tego tekstu na polskich scenach teatralnych i bodaj najbogatsza scenicznie. W Narodowym była pusta scena, w Tarnowie dodano do niej gwieździste sklepienie, a w Gliwicach pojawiły się dwa krzesła. W Radomiu na scenie mamy dwie pufy i wjeżdżające od czasu do czasu łóżko, zaś po bokach współczesne modułowe meblościanki a la Ikea. Początkowo rozebrane i będące w pewnej rozsypce, ale sprytnie składające się w całość wraz z zamykaniem kolejnych etapów życia przez dwoje bohaterów.
Miłosna historia rozpoczyna się niewinnym pytaniem o dziecko. Pytaniem, które wzbudza lęk i przerażenie. Ona pisze doktorat, oczytana, wykształcona, racjonalnie myśląca ulega panice na myśl o dziecku. O nowym człowieku, którego miałaby sprowadzić na świat. I konsekwencjach. Ale nie tylko dla siebie i Niego, ale dla całej planety. O wygenerowanym śladzie węglowym, który po szybkich obliczeniach szacuje na 10.000 ton CO2, czyli coś na kształt Wieża Eiffla. Czy odpowiedzialny „dobry człowiek”, który jak mantra powraca w dialogach, powinien w ogóle rozważać sprowadzanie dalszej zagłady na przeludnioną Ziemię? A może powinien posadzić odpowiednią liczbę drzew, aby zrównoważyć swój karygodny czyn? Nawet jeśli w skali globalnej nasze życie jest ledwie tchnieniem. Rozterki młodych ludzi wypowiedziane na głos wybrzmiewają ze sceny rzeką absurdu. Potencjalne posiadanie potomka przenika się z zamartwianiem o niedźwiedzie polarne i wyrzutami sumienia z powodu jedzenia importowanych awokado. Rozmowy Jego i Jej przypominają słowny ping-pong, w którym piłeczka przeskakuje z prędkością światła, ale treść i jej sens nie zdąży na dobre wybrzmieć. Urwane myśli, półsłówka, niedopowiedzenia stają się wizytówką dialogu rodem z komunikatorów, który nijak nie sprawdza się w życiu. Bywa źródłem nieporozumień, zabawnych sytuacji, ale i chowania głowy w piasek. Bohaterowie boją się użyć słowa „ciąża”, przeraża ich wyraz „razem”, a „kocham cię” pojawia się jedynie mimochodem rzucone ukradkiem w przestrzeń. Paradoksalnie najbardziej składne zdania wydobywają z siebie po kilku głębszych. Konwersacje o ekologii i globalnych zagrożeniach przychodzą im z łatwością, dyskusje o tym co ważne dla nich, o dorosłości i bliskości giną w morzu rozedrganych monosylab, jakby brakowało im tchu.
Laura Pajor, która mignęła w roli Elżuni w „Innych rozkoszach” na scenie Narodowego, tym razem gra pierwsze skrzypce i pokazuje, że nawet w zdejmowaniu swetra rodzi się sztuka. Choleryczna, znerwicowana i martwiąca się na zapas Ona stanowi idealny przykład pokolenia dotkniętego „genem lęku”. Bywa brutalnie szczera, ale i zabawna w swej bezkompromisowości czy odnajdywaniu niewłaściwego czasu na roztrząsanie dręczących ją kwestii. Rozsądna do bólu, dominująca, stawiająca na swoim, kreuje obraz współczesnej znającej swą wartość kobiety. A jednocześnie wymaga od partnera staromodnej siły i inicjatywy. Pajor gra tak sugestywnie, że na miejscu Niego już dawno uciekłbym przed tą furiatką, gdzie pieprz rośnie. On jednak tego nie zrobi. Bo akceptuje tę trudną relację. Filip Łannik, który zachwycił wcześniej rolą Maćka w „Tęsknię za domem”, stanowi obraz współczesnego potakującego mężczyzny, dającego sobą kierować i sterować, jakby pozbawiony był wolnej woli. Jakby w imię miłości wszystko stawało się dopuszczalne. Podoba mu się szczerość wybranki, ale bywa nią też zszokowany, a niekiedy zwyczajnie zmęczony. We dwoje ucieleśniają dzisiejsze paradoksy niepewnej męskości i silnej kobiecości znakomicie odgrywając kłótnie i sprzeczki, które wahają się od komicznie patetycznych przez czułe do ogarniętych prawdziwą wścieklicą. Salwy śmiechu wzbudzą rozmowami o rodzicach, przeprowadzeniem pełnego napięcia testu ciążowego czy łóżkowymi oskarżeniami o zbyt lubieżne spojrzenie w boskim akcie stworzenia. „Rozmowy” zakochanych są rwane, jak ich język, przecinane interludium basowej gitary zmieniają się płynnie przenosząc nas w czasie i miejscu, by prowadzić przez wzloty i upadki ich związku. Od prostego pytania, przez uwieńczone sukcesem starania o dziecko, tragedię prowadzącą do rozstania, kwitnącą tęsknotę i zazdrość, sentymentalne spotkanie po latach, aż po stworzenie rodziny w nieszczególnie sprzyjających okolicznościach. W ostatniej sekwencji czas przyspiesza, a postacie, te obecne i wyobrażone, dorastają, starzeją się lub odchodzą w ciągu kilku sekund. Życie przelatuje przed oczami jak w kalejdoskopie. Przetrwa tylko uczucie.
Krzysztof Dracz z wyczuciem pokierował zdolną aktorską dwójką utrzymując napięcie i tempo rozdygotanych dialogów, ale też pozwalając wybrzmieć intymnym chwilom ciszy. Gdy padną już wszystkie słowa zdroworozsądkowego pragmatyzmu przychodzą krótkie przebłyski, w których Ona i On starają się wziąć głębszy oddech, zaczerpnąć tytułowego „Tchnienia” i wyrazić prawdziwie samych siebie, swoje uczucia i łączącą ich więź. Dla dwojga zalęknionych, ale głęboko ludzkich „młodych dorosłych” okazuje się to niezwykle trudne. Czy w dzisiejszym płytkim relacyjnie i zestrachanym świecie tak wyglądają rzeczywiste obawy młodego pokolenia? Czy ten sam niepokój każe przyklejać im się do asfaltu i oblewać farbą dzieła sztuki? Nie wiem i metryka nie pozwala mi tego nawet pojąć. Wiem natomiast, że w Radomiu można zobaczyć kolejny świetnie zagrany, współczesny, życiowy, zabawny i refleksyjny zarazem spektakl o nas samych. Niedoskonałych, błądzących i spotykających na swej drodze sytuacje, w których po prostu musimy podjąć decyzję. I tylko od nas zależy czy zaufamy sercu, czy rozumowi.