EN

22.04.2024, 15:34 Wersja do druku

One to nie oni

Od ostatniego zlodowacenia w Europie minęło niecałe 12 tysięcy lat. Jeszcze w 1423 roku można było na pocieszenie zorganizować kulig z Gdańska do Lubeki po zamarzniętym Bałtyku. A teraz co? Rajd na bananie wśród sinic? Bądźmy poważni. Przyklejmy ręce do asfaltu i niech je nam później amputują. Żarty się skończyły. Pisze Antoni Winch w „Teatrologii.info”.

Temat bynajmniej do nich nie skłania. Całkiem serio podjęła go, między innymi, Chantal Delsol. Nazwała ekologię „nauką o domu”. Stwierdziła również, że jako „jedyny prąd intelektualny” późnej nowoczesności rehabilituje ona „spójność i ideę Świata”. „Dom to pewien porządek. To Świat, spójna całość, której różne części są ze sobą związane. […] Dom rozumiany w tym szerokim sensie jako miejsce egzystencji” – tłumaczyła filozof w Kamieniach węgielnych – „jest strukturą pozwalającą wpisać żywy organizm w jego świat. Ekologia mówi, że nie mamy prawa niszczyć jego oikos, ponieważ przestałby być tym, czym jest, zwyrodniałby, a nawet umarł”. Nie tylko fizycznie – jako zjawisko jak najbardziej naturalne śmierć jest do przeżycia i w tym, ściśle biologicznym, aspekcie wydaje się mało pociągająca dla przedstawianych tutaj rozważań. Interesująca robi się dopiero, gdy odniesiemy ją do sfery ducha. To w niej umieszcza Delsol troskę o środowisko jako przejaw dbałości o oikos człowieczego jestestwa. Nie ona jedna. Roger Scruton patrzył na tę sprawę podobnie, tyle że przez pryzmat sądów estetycznych. W „doświadczeniu piękna naturalnego” zawiera się według Brytyjczyka „potwierdzenie, że świat jest dobrym i odpowiednim miejscem do bycia – domem, w którym nasze ludzkie zdolności i aspiracje znajdują dla siebie potwierdzenie”. Doznanie to „ma wydźwięk metafizyczny. Świadomość znajduje rację dla siebie w przekształcaniu świata zewnętrznego w wewnętrzny”. Oba są w tym ujęciu nierozerwalnie ze sobą sprzężone. Pierwszy inspiruje drugi, zmusza do przyjęcia wobec siebie postawy namiętnej, wymagającej emocjonalnego zaangażowania i odpowiedzi na fakt swojego istnienia.

Medium, w którym „świat wewnętrzny” może jej „światu zewnętrznemu” udzielić, jest wyłącznie kultura. Ją też trzeba pielęgnować, objąć ochroną, ponieważ ona również jest częścią naszego oikos. Bez niej nie przetrwamy. Jeżdżąc w tę i we w tę po gettach piętnastominutowych miast zeroemisyjnym zbiorkomem, wyginiemy jak dinozaury. Nawet segregacja śmieci nam nie pomoże. Mimo to, jak pisze Delsol, „liderzy dominującego dyskursu usiłują nas przekonać, że przyroda, naturalna natura, jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Tymczasem to nasz świat kulturowy znalazł się w śmiertelnym niebezpieczeństwie”.

Jednym z jego przejawów są klimatyczne histeryszcza. Latają ci one po cokołach i galeriach, walając zastane tam pomniki i obrazy przytarganą przez siebie breją. To nie przypadek, iż biorą się akurat za dzieła sztuki dawnej, nie najnowszej. Uderzają tam, gdzie wiedzą, że najbardziej zaboli. Dlatego produkcje tak zwanych artystów współczesnych omijają szerokim łukiem. Raz, że niewielu by to obeszło, gdyby się do nich zbliżyły, dwa – nie za bardzo jest do czego się zbliżać.

Po co bowiem podchodzić do takiego Merda d’artista Piera Manzoniego? W 1961 roku rezolutny Włoch zamknął był w dziewięćdziesięciu trzydziestogramowych puszkach ponad dwa kilogramy tytułowego gówna własnej roboty. A raczej roboty jego jelit. Dziś jest ona wyceniana na około trzydzieści tysięcy euro, toteż nie dziwota, że model kolektywu twórczego, stojący za tym komercyjnym sukcesem, znalazł swoją kontynuację. W 1987 roku Anders Serrano zaprosił do współpracy swoje nerki. On przyniósł aparat i plastikowy krucyfiks, one dostarczyły mocz, w którym Serrano zanurzył krzyż i całej kompozycji cyknął zdjęcie. Tak oto powstała fotografia zatytułowana Immersion (Piss Christ). Z kolei Wim Delvoye w 2001 roku pomalował swoich znajomych siarczanem baru, by uwiecznić ich za pomocą aparatu radiologicznego. Nie, nie mieli nowotworów. Cierpiący na raka musieli poczekać na badania, bo diagnozujące ich maszyny zajęte były robieniem zdjęć bohaterom Delvoye’a, a ci, taka była koncepcja, uprawiali seks. Odbitki z ich wyczynami zaprezentowano potem w jedynej, nadającej się do tego formie – kościelnych witraży.

W ten sposób niepostrzeżenie mignęło nam przed oczami czterdzieści lat prężnego rozwoju sztuki nowoczesnej – od konserw z kałem, do gżenia się w tomografie. Jak obrazić coś, co w samym swoim zamyśle jest obrazą? Jak oszpecić coś, co nigdy nie miało być piękne? Wreszcie, jak wywołać skandal, niszcząc coś, co samo w sobie jest skandalem? Nie da się. Co innego z van Goghami, da Vincimi, Syrenkami, słowem, z czymś, co reprezentuje jakąś wartość, za czym stoi pewna tradycja i co stanowi świadectwo duchowego bogactwa Zachodu, jego artystycznego dorobku oraz aksjologicznego dziedzictwa, składającego się na nasze oikos.

Dewastowanie go nie niesie ze sobą większych materialnych strat – jeszcze. Dokonuje się go pod publiczkę, dla wzniecenia medialnego szumu. To – jak dotąd – pluszowy wandalizm i modny przestraszek, z którym w pewnych kręgach po prostu wypada regularnie wzdychać, żeby utrzymać się w obiegu towarzyskim (i grantowym). Jest więc rodzajem egzaltacji znudzonych salonowych mopsów i mopsiń, osiągającym w porywach poziom chuligańskiego wybryku o relatywnie niewielkiej szkodliwości. Łatwo go zlekceważyć. I należałoby, gdyby nie fakt, iż przy całej swojej śmieszności, przykrywanej agresją, wulgarnością, bezczelnością i fanatyzmem, bierze udział w projekcie totalnej przebudowy zamieszkiwanego przez nas od tysiącleci Domu. Zamiast wielowiekowej budowli – z doryckimi, jońskimi i korynckimi kolumnami, harmonijnie, mimo wszystkich sprzeczności, łączącej romańską prostotę, gotycką monumentalność z barokową dekoracyjnością, nowatorstwem secesji, funkcjonalnością modernizmu – ma być z byle czego i byle jak sklecony szałas: konstrukcja prowizoryczna, z definicji niepozwalająca nigdzie osiąść na dłużej, rozgościć się, poczuć jak u siebie. Taką operację przeprowadza się od podstaw, czyli od fundamentów. Patozieloni hoolsi to ekipa rozbiórkowa przeznaczona właśnie do rozwałki podwalin kulturowego oikos Zachodu.

Po prawdzie to trzęsie się on w posadach już od dłuższego czasu. Ponad sto lat temu, w 1920 roku, do Kaliksta Bałandaszka zawitali Oni. Ich hersztem był Seraskier Banga Tefuan – „założyciel nowej religii Absolutnego Automatyzmu”. Powstała ona, oczywiście, „dla dobra ludzkości”. Doprowadzić ma do niego „sanacja istniejącego dorobku sztuk plastycznych, a następnie powstrzymanie dalszej produkcji”. Gdyby ktoś się na nią odważył, zostanie ukarany śmiercią, „którą na dwa lata poprzedzi oślepienie kwasem siarkowym wpuszczonym do oczu specjalnymi pipetami. Muzykom w tym samym wypadku będą obcięte obie ręce i wyświdrowane uszne bębenki […] Niech żyje Automatyzm! Cześć! Cześć!”. Sztuka zaś niech sczeźnie, albowiem „jest bezprawiem społecznym. Potwierdza i stwierdza, a nawet zatwierdza wartość objawów indywidualnych, czyli osobowych, nieobliczalnych i przez to zgubnych”. A przy tym określających człowieczeństwo człowieka jako Istnienia Poszczególnego, bytu niezależnego, twórczego, mierzącego się z Tajemnicą własnego jestestwa, odczuwający przed nią lęk, ale i jej ciekawy.

Tefuana, Abłoputa i innych Onych, z ich programem zbawienia ludzkości, tak jak je rozumieją, oraz sztuką jako istotnym elementem tegoż – nawet jeśli w dużej części przeznaczonym do natychmiastowej utylizacji, to jednak nadającym się też to ideologicznego recyklingu i politycznego wykorzystania w przyszłości – nie da się przenieść w czasie i wcielić, na przykład, w aktywistów z Letzte Generation, choć Bóg świadkiem, że kusi jak diabli. Już prędzej pasowaliby tu ich dziadkowie przechadzający się z niesmakiem po monachijskiej wystawie „Entartete Kunst” w 1937 roku. Albo sowieccy wyznawcy socrealizmu. Z osobami grantobiorczymi z Ostatniego Pokolenia sprawa taka prosta nie jest. Te baśniowe stwory w innej już bowiem występują historii.

Piewcy zielonego ładu, w odróżnieniu od swoich poprzedników – krzewicieli ładów brunatnego i czerwonego – a także Witkacowskich heroldów Absolutnego Automatyzmu, nie zabiegają o lepsze jutro dla ludzi, lecz dla planety. To istotna zmiana w dziejach chiliastycznych ruchów nowoczesności. Stanowi również, jak trafnie ujął to Peter Sloterdijk, „odwrócenie dotychczasowego kierunku cywilizacyjnego”, nastawionego na bogacenie się, ekspansję, wzrost. Teraz w cenie ma być pauperyzacja, samoograniczanie, rezygnacja. I to nie tylko z dóbr, ale przede wszystkim z wolności. Według niemieckiego myśliciela na naszych oczach rodzi się „reformacja meteorologiczna” zapowiadająca nastanie „ekologicznego kalwinizmu”.

Jak każdy porządny millenaryzm naszej epoki, także i on dorobił się swojej apokaliptyki. Naukowo dowiedzionej, rzecz jasna, jak wcześniej w toku skrupulatnych badań ponad wszelką wątpliwość potwierdzono konieczność dominacji jednej rasy nad pozostałymi oraz bezapelacyjne zwycięstwo proletariatu w starciu klas. Steven E. Koonin przytacza przykłady mrocznych proroctw kolejnej generacji uczonych, którzy zwłaszcza w dwudziestym wieku zajęli się zaklinaniem rzeczywistości i dokonywaniem cudów społecznej inżynierii na zamówienie i za odpowiednią opłatą. Praktykę tę kontynuują zresztą w obecnym stuleciu, wprowadzając stan permanentnej psychozy jako obowiązującą normę. Uprawomocniają ją przepowiednie wymienione przez wspomnianego wyżej Koonina. Jedną z nich był raport Pentagonu cytowany w „The Guardian” w 2004 roku. „Do 2020 roku” – głosili Amerykanie – „europejskie miasta zostaną zalane w wyniku rosnącego poziomu mórz, a Wielka Brytania znajdzie się w strefie klimatu Syberii”. Ani ta, ani inne kasandryczne wizje nie ziściły się, co nie przeszkadza w dalszym ich snuciu. Może w końcu wykraczą jakąś katastrofę. Nie spowodują jej jednak zmiany klimatu, lecz te, jakie zachodzą w umysłach i sercach mieszkańców Zachodu.

Jeszcze w Onych pomysł anihilacji sztuki był, według Lecha Sokoła, „wynikiem sublimacji sfrustrowanego popędu płciowego czy – bądźmy mniej brutalni – sfrustrowanego uczucia miłości”, śmiertelnie ranionego w ramach „walki płci”. Dzisiaj sztuka pada ofiarą, na razie symboliczną, wojny toczonej na zupełnie innym polu. Nie wewnątrz – a między – gatunkowym. Przenoszą ją tam pastorzy „meteorologicznej reformacji”. Przeciwstawiając sobie ludzi i przyrodę, wyraźnie opowiadają się za tą drugą, postulując w co radykalniejszych kazaniach powszechną depopulację. W akcie heroicznego poświęcenia nie zaczynają jej od siebie. Robią jednak wszystko, aby inni znienawidzili człowieczeństwo albo przynajmniej nim pogardzali. Temu służy deprecjonowanie wszystkiego, co najbardziej ludzkie, w tym sztuki.

Tefuan również za nią nie przepadał. Ze zgoła innych atoli powodów. „Teorię automatyzmu” – powiada wszak Spice – „stworzyłem, aby uratować się przed miłością do ciebie. […] Niszcząc teatr, niszczę cię zupełnie. […] Niszczę ciebie, bo cię kocham i żyć bez ciebie nie mogę!”. Rozdarcie to czyni go postacią tragiczną. Klimatyczne histeryszcza, wpadające w panikę przy oglądaniu prognozy pogody, nie mają takich problemów. One to nie Oni.

Literatura przedmiotu w Literaturze podmiotu:

1. Chantal Delsol, Kamienie węgielne. Na czym nam zależy?, tłum. i posłowie M. Kowalska, Znak, Kraków 2018.

2. Roger Scruton, Piękno, tłum. S. Krawczyk, A. Rejniak-Majewska, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2018.

3. Steven E. Koonin, Kryzys klimatyczny? Prawdy, półprawdy i kłamstwa – co wiemy, czego nam się nie mówi i jak czeka nas przyszłość, przeł. T. Woińska, Prześwity, Warszawa 2023.

4. Peter Sloterdijk, Antropocen – stan procesowy na obrzeżu historii?, [w:] P. Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku?, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2021.

5. Lech Sokół, Witkacy i Strindberg: dalecy i bliscy, Wiedza o Kulturze, Wrocław 1994.

6. Stanisław Ignacy Witkiewicz, Oni, [w:] S. I. Witkiewicz, Dzieła zebrane. Dramaty I, oprac. J. Degler, PIW, Warszawa 1996.

Tytuł oryginalny

ONE TO NIE ONI

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Antoni Winch

Data publikacji oryginału:

18.04.2024