Za każdym razem w sylwestrową noc myślę sobie, że to wcale nie musi być TEN dzień, który zamyka stare i otwiera nowe. To my tak ustaliliśmy, to znaczy nie Ty i nie ja, ale nasi przodkowie. Ludzie. Czas nic o tym nie wie, że jest ostatni dzień roku. Płynie sobie i tak. Tik tak. A my ubraliśmy go w miesiące i nadaliśmy numery kolejnym chwilkom, tym sposobem teraz przyszedł czas na chwilę numer 2023.
Nie rusza mnie to od jakiegoś czasu, ten cały sylwester. Podsumowania i tak robię na bieżąco, a wybuchy petard denerwują moje koty. Lubię jednak, przyznaję, przypominać sobie chwile, które mi się w mijającym roku przydarzyły i przy okazji uświadamiam sobie, ile wyleciało z mojej pamięci. Chciałabym mieć o wiele więcej wspomnień, a tyle z nich jednak uciekło. Kiedy staram się je wyłowić, widzę tylko pojedyncze obrazki, jakby ktoś rozświetlał je płomieniem zapałki, nikłym, chybotliwym. Kilka sekund i gasną, takie są ulotne. Następna zapałka, następny obrazek.
Tak samo jest ze spektaklami. Kiedy wspominam te najcenniejsze przeżycia teatralne nigdy nie widzę całości, tylko kawałek kostiumu, urywek sceny, czyjś gest. To trochę smutne i piękne jednocześnie, jak mandala. Mogłabym zrobić wystawę z moich „zapałczanych obrazków”… Co więcej, im starsze wspomnienie, tym oczywiście bardziej zatarte.
Zostało mi tylko kilka impresji z mojej pierwszej premiery w teatrze (Bambini di Praga Hrabala, Teatr Współczesny w Warszawie, 2001): panowie w scenie lekcji tańca, poruszający się wdzięcznie przy słowach „fafum, fafum” czy jakoś tak!); Olena Leonenko śpiewająca w okienku z dykty finałową pieśń, pamiętam trzy ostatnie wersy:
Nie zostanie nic po niej
W czarnym stawie utonie
Pod Nymburkiem…
W tym momencie muszę wyznać, że przekręcałam słowa (to akurat pamiętam) i w myślach śpiewałam: „Nie zostanie nicponiem…”. Pamiętam panią Danutę Szaflarską i jej radosną kwestię: „I żeby im sprawić przyjemność sprawić!”.
Inny ukochany spektakl, Obsługiwałem angielskiego króla tego samego autora (Teatr Dramatyczny w Warszawie, 2003), moment, kiedy rozpoczynało się przedstawienie, dziesiątki żarówek na podłodze rozświetlało się i powoli wznosiło tworząc wysoko nad nami rozgwieżdżone niebo, wszystko przy akompaniamencie muzyki Abla Korzeniowskiego; tak, to wtedy zawsze waliło mi ze wzruszenia serce. Z tego spektaklu pamiętam też tylko kilka chwil, niestety: siebie oblewającą się lemoniadą od stóp do głów (słodka woda była dzięki rekwizytorom cieplutka!); wielki, żelazny pomost, naprawdę wysoki, na którym wiele się działo; oraz maleńkie łóżeczko, prawie dziecinne, w domu rozkoszy, w którym główny bohater, Jan Dziecię, tracił dziewictwo…
W tym samym teatrze Lulu na moście Paula Austera i scena z Joasią Szczepkowską, pamiętam niesamowitą frajdę z jej grania. Zachowałam to uczucie w sobie, a jednak widzę tylko oczyma wspomnień, że siedzimy na niewielkim murku na proscenium i rozmawiamy, ale jedyne słowo, które udaje mi się przywołać to: „Jak kłębuszki…”! Ach! Marcin Dorociński miał do roli Izziego czarne, długie do pasa włosy! Mój Boże, mam beznadziejną pamięć… Jaka szkoda. Tyle się napracować, tyle tekstu się nauczyć, żeby po kilku latach wszystko zapomnieć, oprócz słowa „kłębuszki”…
Ze mną jako widzem, a nie tylko uczestnikiem wydarzeń, jest jeszcze gorzej. Z ukochanego spektaklu Wymazywanie Thomasa Bernharda (2001), też w Dramatycznym, pamiętam zaledwie: łysą głowę Gambettiego; gablotę z butami, która wystarczała za całą ulicę; wspaniałe spotkanie przy kawie Kardynała Spadoliniego (Marek Walczewski), Matki Franza (Jadwiga Jankowska-Cieślak) i samego Franza (Piotr Skiba); wciśnięte w kanapę siostry Franza w czarnych sukieneczkach; wielkie okna i postać Marii (Maja Komorowska) tak zwiewną i lekką…
Pamiętam Wiśniowy sad Antona Czechowa (Teatr Polski we Wrocławiu, 2001), ale to stanowczo za dużo napisane, że pamiętam! Wiem, że podziwiałam Halinę Skoczyńską w roli Raniewskiej, ale w głowie został mi migoczący obraz – jak pięknie wyprostowana stoi przed… za… obok... czerwonej kanapy?
Wiem, że to brzmi żenująco, źle świadczy o mnie i o mojej pamięci, że to mało wspomnień. Jeśli po tylu latach zostały mi tylko krótkie, ale choć intensywne wrażenia… A może nie o to chodzi? Coś jednak zostało. Te wspomnienia nadal mnie poruszają! Na zawsze zachowam w pamięci godzinę płaczu i wzruszenia po Pieśniach Leara Teatru Pieśń Kozła (2012), kiedy usłyszałam śpiewającą i płaczącą jednocześnie Monikę Dryl w roli Kordelii.
Dobrze więc, jeśli tylko takie chwile zostały mi w pamięci, że okruszki, to nic. Ale mam je, są moje! I cieszę się z nich, są dla mnie ważne. Tak jak okruszki chleba w rękach Jasia i Małgosi, kiedy rzucając je w lesie, ufali, że dzięki nim znajdą drogę powrotną do domu.
Dominika Kluźniak