EN

19.11.2024, 09:15 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Złodziej

„Złodziej” Erica Chappella w reż. Cezarego Żaka w Teatrze Komedia w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. Dawid Stube

Na niewesołe czasy, które mamy obecnie, Teatr Komedia postanowił dać swoim widzom znakomity prezent. Cezary Żak wziął na warsztat reżyserski „Złodzieja” w przekładzie Elżbiety Woźniak, czyli jedną z lepszych sztuk napisanych przez Erica Chappella. Troszkę starsi bywalcy teatrów warszawskich powinni pamiętać jeszcze co najmniej dwie poprzednie inscenizacje tej komedii kryminalnej. Pierwszą, z 2001 r., w reżyserii Janusza Majewskiego w Teatrze Kwadrat, z niezapomnianym Janem Kobuszewskim jako złodziejem i drugą wyreżyserowaną w Teatrze Capitol w 2014 r. przez… Cezarego Żaka, wcielającego się ponadto w tytułową postać. Obydwie inscenizacje cieszyły się dużym powodzeniem i nic w tym dziwnego, ponieważ oprócz znakomitych obsad aktorskich, oferowały widzom ogromną porcję rozrywki. 

Bo taki właśnie jest „Złodziej”. Niby komedia, niby jest sporo śmiechu i zabawnych sytuacji, ale to wszystko jest przykrywką dla głębszego spojrzenia na naturę ludzką. A jak zostało to już wielokrotnie udowodnione, taka mieszanka jest jednym z fundamentalnych warunków gwarantujących sukces w teatrze. A więc powtórzmy: u podstaw leży tekst. Nad nim zaczyna pracę reżyser, który z kolei przekazuje swoją wizję aktorom. Z punktu widzenia widza optymalną jest sytuacja, gdy te trzy składowe są excellent, czyli doskonałe. No i tak właśnie jest w Teatrze Komedia.

O tekście nie będę się rozwodził, podkreślę tylko jego bardzo dobre tłumaczenie dokonane przez Elżbietę Woźniak. Słucha się go z ogromną przyjemnością, tym bardziej, że podawany jest przez aktorki i aktorów znających doskonale swój fach. Cała występująca piątka wie, że dykcja i odpowiednia modulacja głosu to podstawa w tym zawodzie. Całe szczęście, bo nie potrzebują mieć zamontowanych mikroportów, które prawdę powiedziawszy bardzo mnie denerwują. W „Złodzieju” w Komedii artyści nie są obwieszeni kablami, nic im się nie rozłącza w czasie przedstawienia, a każde słowo słychać znakomicie.

Obsada tego „Złodzieja” jest doborowa. W tym spektaklu nie ma innej możliwości niż zaczęcie od postaci tytułowej. I tu od razu ogromna niespodzianka, bo chyba po raz pierwszy to nie złodziej, tylko złodziejka. Być może się mylę, ale wszystko wiedzące wróble teatralne też nie spotkały w innych polskich inscenizacjach tej sztuki tak rewolucyjnego posunięcia reżyserskiego. A więc – złodziejka! I to jaka! Dorota Stalińska! Tylko pogratulować tego pomysłu reżyserowi (Cezaremu Żakowi), artystce (Dorocie Stalińskiej) i kierownictwu Teatru Komedia. Taka odważna decyzja opłaciła się po stokroć. Oczywiście konieczna była drobna modyfikacja tekstu, ale według mnie ta zamiana płci tytułowej postaci bardzo pozytywnie wpłynęła na całość. Rzecz jasna, nie można abstrahować od wykonawczyni. Stalińska jest perfekcyjna. Bardzo przepraszam artystkę, ale to moja ulubiona, stara szkoła! W tym miejscu znowu wtrącają swoje trzy grosze teatralne wróble ćwierkając, że w przyszłym roku Dorota Stalińska będzie obchodzić pięćdziesięciolecie swoich występów artystycznych i nie mogą się już doczekać, gdzie odbędzie się jubileuszowa gala?! Złodziej/Złodziejka jest centralną postacią sztuki, ale wcale nie jest modelowym opryszkiem. Stalińska wspaniale pokazuje całą złożoność tej postaci. Wielkie brawa!

Żak w tym spektaklu wprowadził jeszcze jedną zmianę w stosunku do poprzednich inscenizacji (w tym swojej z 2014 r.), bo w dużo większym stopniu uwypuklił to, co dzieje się pomiędzy pozostałymi bohaterami. A dzieje się dużo, a nawet jeszcze więcej! I to jest clou tej sztuki! Stalińska (Złodziejka) jest tylko katalizatorem, dzięki któremu/której wychodzą na światło dzienne niesamowite historie, a bohaterowie ujawniają swoje całkowicie nowe oblicza. Żeby nie było niejasności: dużo mniej sympatyczne niż te pokazywane na początku i które nosili przez lata wspólnego przebywania ze sobą. 

Wcześniej wspomniałem o elementach koniecznych do tego, aby spektakl uważać za bardzo dobry. O tekście i pracy reżyserskiej już napisałem, że są na najwyższym poziomie, więc pozostał jeszcze zespół artystyczny. Przed chwilą wspomniałem, że głównym tematem sztuki jest to, co dzieje się między pozostałymi – oprócz złodziejki – postaciami. Są nimi dwa małżeństwa, których znajomość datuje się od szkolnych lat, co oczywiście okazuje się bardzo istotne dla rozwoju akcji. Nie mogę wdawać się w szczegóły, bo o tym jest właśnie sztuka, którą gorąco Państwu polecam, ale gwarantuję, że będą Państwo mieli ucztę dla oczu i uszu, oglądając i słuchając tę czwórkę artystów (ze złodziejką – piątkę), których ja widziałem na premierze.

Pierwszym małżeństwem są Barbara (Katarzyna Herman) i John (Marcin Perchuć); drugim Jenny (Eliza Borowska) i Trevor (Piotr Ligienza)

To naprawdę ogromna przyjemność obserwować, jak wspaniale pokazują przemianę swoich bohaterów, jak co i raz opadają z nich kolejne maski, jak się zmieniają. A przy tym cały czas są naturalni i prawdziwi w swoich reakcjach. Barbara Katarzyny Herman będąca początkowo w tak zwanym stanie wskazującym na spożycie i zachowująca się dosyć obcesowo, po każdej swojej niezbyt taktownej wypowiedzi ma przepyszny gest ostentacyjnie zamykający swoje usta. Cała jej rola poprowadzona jest znakomicie i jest chyba najtragiczniejsza ze wszystkich. A obserwacja zmian następujących w tej postaci, dzięki grze Herman, jest fascynująca. 

Jej mąż John, pozornie gentleman z wyższych sfer, jest bardzo nieciekawym, śliskim typem i Marcin Perchuć, wspaniale prezentujący się w znakomitym gatunkowo stroju, charakterologicznie odbiega bardzo od ubrania, które nosi. Perchuć ma trudne zadanie pokazania tego dualizmu postaci, niby savoir-vivre, bon ton, a tak naprawdę nuworysz, dla którego liczy się wyłącznie kasa. Znakomita rola Perchucia!

Drugie małżeństwo, czyli Jenny - Eliza Borowska i Trevor - Piotr Ligienza, znają się z gospodarzem od czasów szkolnych i wtedy to oni byli piękni i ważni w swoim środowisku. Teraz jest inaczej i muszą robić dobrą minę do złej gry, zaciskać zęby, i wmawiać sobie, że wszystko jest OK! Pierwsza „pęka” Jenny i Borowska równie wspaniale, jak pozostali pokazuje to wyzwalanie się z dotychczasowej skorupy. To ona doprowadza do tego, że jej mąż Trevor też się przełamuje i zdobywa się na bunt. Ligienza wspaniale gra trawionego mocno skrywaną zawiścią nieudacznika. Niby nie okazuje tego wprost, ale… właśnie, widać to od początku spektaklu. Ta mina, ten gest, to spojrzenie, ten tembr głosu i cała mowa ciała. To nie jest łatwe! Ale efekt jest znakomity.

W tym spektaklu, oprócz tekstu mówionego, jest jeszcze jedna uczta dla uszu, albowiem oprawę muzyczną stanowią utwory Krzysztofa Komedy.

Całość dopełnia i nadaje ostateczny sznyt scenografia i kostiumy autorstwa Zuzanny Markiewicz.

Rolę Johna na zmianę z Marcinem Perchuciem gra Mariusz Zaniewski.

A w Trevora oprócz Piotra Ligienzy, wcielają się Mateusz Banasiuk i Maciej Zuchowicz.

Teatr Komedia od początku sezonu zawiesza poprzeczkę bardzo wysoko. Oby tak dalej!

Źródło:

Materiał nadesłany