EN

6.05.2024, 11:35 Wersja do druku

Okiem Obserwatora: Shirley Valentine

„Shirley Valentine” w reż. Macieja Wojtyszki w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.

fot. Adam Kłosiński

W stu procentach zgadzam się z powiedzeniem, że „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. „Shirley ValentineWilly Russella, w reżyserii Macieja Wojtyszki, widziałem na początku lat 90-tych XX w. w Teatrze Powszechnym. Oczywiście w wykonaniu Krystyny Jandy! Jakby nie liczyć, trzy dekady temu! Na tamtym spektaklu śmiałem się do rozpuku i wyszedłem z niego bardzo rozbawiony. Przez te wszystkie lata wzrastała we mnie ciekawość, jaki jest fenomen tego przedstawienia, że przez cały czas utrzymuje się w repertuarze, ba! Z powodu frekwencji, dostanie biletów na niego graniczy z cudem. Tym samym wpisuje się na ekskluzywną, bardzo krótką listę monodramów, które już kolejne generacje teatromanów mają przywilej oglądania na żywo: 

Żmija” Aleksego Tołstoja, w wykonaniu i reżyserii Doroty Stalińskiej – premiera w 1978 r., grana od tego czasu, ponad 4 tys. razy!

„Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego” Bogusława Schaeffera w wykonaniu Jana Peszka (premiera: Kraków, Teatr im. J. Słowackiego, 1984, ciągle grany!);

„Kontrabasista” Patricka Süskinda w wykonaniu Jerzego Stuhra (premiera: Kraków, Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej, 1985, grany do niedawna);

No i Krystyna Janda jako „Shirley ValentineWilly Russella w reżyserii Macieja Wojtyszki, prapremiera polska w Teatrze Powszechnym w 1990 r. (światowa w reżyserii Glena Walforda w 1986 r. w Liverpoolu).

W maju 2024 r. obejrzałem „Shirley Valentine” ponownie i już chyba wiem! Moja wstępna diagnoza jest trafna - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia!

Teraz też śmiałem się, ale jakże inaczej! Ile nowych treści zobaczyłem w tym spektaklu. Jak głęboko poruszyły mnie! Tym razem słyszałem nie tylko radosną reakcję widowni, ale również głębokie westchnienia i (być może wydawało mi się?!) ciche pociągania nosem. Bo tekst wcale nie jest tak wyłącznie zabawny, jak wydawało mi się te trzy dekady temu. To potężny dramat kobiety, co prawda będącej w związku (małżeńskim), mającej już dwójkę dorosłych dzieci, ale niesamowicie samotnej. 

Porównując te dwa widziane przeze mnie spektakle, zaryzykuję twierdzenie, że Krystyna Janda jest bardziej prawdziwa i wiarygodna jako Shirley Valentine-Bradshaw z 2024 roku, niż ta z 1994 r.

Gra genialnie kobietę podsumowującą całe swoje życie. I nie jest to podsumowanie radosne, a raczej surowa samoocena, z której wychodzi jej, że nie zrealizowała żadnego ze swoich młodzieńczych planów życiowych. Tak. Ma swój dom, ma tzw. rodzinę, czyli męża i dwójkę dzieci. Ale oprócz tego ma jeszcze swoją „ścianę płaczu”, w tym przypadku ścianę w kuchni, przed którą i do której prowadzi swoje monologi. A są one wstrząsające! Że ja tego nie słyszałem trzydzieści lat temu?!

Wtedy, dzięki znakomitemu aktorstwu Jandy, całkowicie skupiłem się na formie. Teraz, gdy jestem już mądrzejszy o to wszystko co dzieje się we współczesnych społeczeństwach, z całą mocą dotarła do mnie również treść. Napisałem: „w społeczeństwach”, bo temat/tematy poruszane w „Shirley Valentine” nie są wyłącznie specyfiką polską. Autor sztuki, Willy Russell (napisał m. in. „Edukację Rity”) jest dramaturgiem angielskim. Pauline Collins, za rolę Shirley Valentine-Bradshaw w filmie Shirley Valentine, była nominowana do amerykańskiej nagrody Oscara. Sztuka teatralna grana jest na całym świecie, przy szczelnie wypełnionych widowniach. Tak jak byłem tego świadkiem w Teatrze Polonia. 

A tekst „Shirley Valentine”, którą oglądałem w Teatrze Polonia nabiera jeszcze mocy, nie tylko przez naszą, polską rzeczywistość, ale dzięki fenomenalnemu aktorstwu Krystyny Jandy. To jest już ten poziom, że nie dostrzegamy aktorki grającej jakąś postać, a widzimy obecną Shirley Bradshaw, w czasach panieńskich - Shirley Valentine. Poznajemy nie tylko historię jej życia, ale co jeszcze ważniejsze, oglądamy jej przemianę i rodzące się w strasznych bólach psychiczne „wyzwolenie”. Zrozumiałem dlaczego ten spektakl jest tak ważny dla setek tysięcy kobiet, dlaczego zdarza się, że zalecany jest im przez psychologów czy psychoterapeutów. 

No i zrozumiałem, że te treści, z taką siłą może przekazać tylko Krystyna Janda! I to jest właśnie tajemnica „Shirley Valentine” w reżyserii Macieja Wojtyszki, która miała premierę w 1990 r.. Jest grana cały czas i kończy się długotrwałymi brawami na stojąco. Publiczność ma za co dziękować!

Źródło:

Materiał nadesłany