„Nasze miasto” Thorntona Wildera w reż. Adama Sajnuka z Teatru WARSawy w Instytucie Teatralnym w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Adam Sajnuk coraz bardziej mnie zadziwia. Sam nie ma, a jeszcze dzieli się z innymi. Jakiś czas temu, w jednej z recenzji, opisywałem jego trwającą już kilka lat batalię o stałą siedzibę dla Teatru WARSawy. I od tyluż lat włodarze kultury warszawskiej nieustanne zapewniają, że „dokładają wszelkich starań”, aby takie miejsce znaleźć. Nawet wskazują kolejne lokalizacje.
A tymczasem Sajnuk tułając się z Teatrem WARSawy po co raz to innych warszawskich scenach, wystawia znakomite spektakle. Ba! Od 2019 r. stworzył nową strukturę: Społeczną Scenę Debiutów, jako byt prawie niezależny od macierzystej jednostki. Zostało to wymyślone znakomicie, bo dla młodych artystów (aktorów, reżyserów, scenarzystów, grafików, itd.) opuszczających mury swoich uczelni jest przedłużeniem podstawowej relacji artystycznej: mistrz - uczeń. Jakby na to nie patrzeć, w uczelniach nad młodymi, rozpostarty jest parasol ochronny, którego boleśnie brakuje w rzeczywistości postuczelnianej. I Sajnuk stwarza im możliwość, bądź dalszego doskonalenia pod okiem mistrzów, bądź zaprezentowania własnej twórczości, już na swój rachunek.
Społeczna Scena Debiutów zaplanowana była na lata 2019-2022. Ostatnią jej premierą jest słynna, choć mało popularna sztuka „Nasze miasto”, której autorem jest Thornton Wilder, a reżyserem Adam Sajnuk.
Skoro słynna, to dlaczego mało popularna?
Słynna dlatego, że powstała jeszcze przed II wojną światową, a jej autor to amerykański prozaik i dramaturg, wykładowca m. in. Uniwersytetu Cambridge, trzykrotny laureat nagrody Pulitzera. Jedną z nich otrzymał w 1938 r., właśnie za sztukę "Nasze miasto”, na której wzorowali się później najwięksi amerykańscy dramatopisarze, np. Arthur Miller. Musiała zostać uznana za znaczącą nie tylko w Stanach Zjednoczonych, skoro nie byle kto, ale Leon Schiller zdążył jeszcze w 1939 r. wyreżyserować jej polską prapremierę. Po wojnie warto wspomnieć o dwóch inscenizacjach w warszawskim Teatrze Współczesnym.
W listopadzie 1957 r. uczeń Schillera, równie legendarny Erwin Axer, przy współpracy reżyserskiej Andrzeja Łapickiego, skompletował obsadę marzeń: Irena Horecka, Kalina Jędrusik w dublurze z Iloną Stawińską, Zofia Mrozowska, Stanisława Perzanowska, Henryk Borowski, Mieczysław Czechowicz, Tadeusz Fijewski w dublurze ze Stanisławem Jaworskim, Władysław Krasnowiecki w dublurze z Kazimierzem Rudzkim, Tadeusz Łomnicki, Kazimierz Opaliński. Uff!
Na tym „sztafeta” mistrz – uczeń nie skończyła się, bo Maciej Englert, który przejął „pałeczkę” po Erwinie Axerze, w kwietniu 1998 r. wystawił tę sztukę m. in. z Zofią Kucówną, Martą Lipińską, Agnieszką Suchorą, Piotrem Adamczykiem i Zbigniewem Zapasiewiczem.
Tych kilka powyższych informacji pokazuje jacy artyści uznawali tę sztukę za wartą pracy przy niej i dlaczego można ją uznać za słynną.
No dobrze, ale dlaczego „Nasze miasto” jest mało popularne?
Wg mnie dlatego, że treścią sztuki jest samo życie. Codzienne, zwykłe, powtarzalne, z reguły nieekscytujące. Pokazane są relacje, problemy, zachowania, z którymi ludzkość mierzy się od zarania. Jak twierdził sam Thornton Wilder: „(…) Jest próbą dowiedzenia, że w błahych, codziennych zdarzeniach naszego życia tkwi to, co najistotniejsze”. A to dla sporej części potencjalnych odbiorców nie jest zbyt ekscytujące do oglądania.
W słuszności mojej tezy utwierdza mnie nagroda Pulitzera, przyznawana jak wiadomo w dwudziestu jeden kategoriach. Są wśród nich m. in. „Nagroda za wybitne dokonania w dziedzinie dziennikarstwa” i „Nagroda w dziedzinie dramatu”, a „Nasze miasto” idealnie wpisuje się w te dwie kategorie. Bo jest to właściwie reportaż z codzienności, pokazujący sceny z najzwyklejszego, codziennego życia. Teatr prawie bez scenografii (tylko krzesła, stół, minimalna ilość rekwizytów, czyli „goła scena”).
Ciekawym pomysłem jest postać reżysera (Łukasz Twardowski), będącego narratorem uruchamiającym kolejne sceny, które odgrywają wywołani aktorzy, podczas gdy pozostali siedzą w półcieniu i podobnie jak widownia są obserwatorami. Wiele lat później (licząc od momentu amerykańskiej prapremiery), ten sam zabieg stosował w swoich przedstawieniach np. Tadeusz Kantor.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego podziwiam Sajnuka za zmierzenie się z tą sztuką. Mam na myśli jej treść, w kontekście upływu lat od momentu jej napisania i kolejnych premier teatralnych. Czasy zmieniły się i to bardzo! A teksty padające ze sceny mogą dziś bulwersować (i bulwersują!) część widowni. Szczególnie tę damską. Szczególnie tę mającą feministyczne poglądy. No bo, jak można tolerować publiczną, głośną pochwałę małżeństwa, codzienną krzątaninę domową, chęć posiadania dzieci, krytykowanie bycia singlem?! Rozmowa z głosicielkami takich poglądów to czysta przyjemność!
Faktem jest, że obecnie tekst „Naszego miasta” może wydawać się poczciwie archaiczny. Ale według mnie to właśnie jest jego główną zaletą! Oczywiście jest jeszcze jeden czynnik, wręcz decydujący o „być albo nie być” tego przedstawienia, o którym wspomniałem już na wstępie - to obsada.
W „Naszym mieście”, w Teatrze WARSAwy, zgodnie z założeniem, grają debiutanci. To wzbudzało mój niepokój. Całe szczęście okazało się, że Sajnuk ma rękę/wyczucie/oko/intuicję (nie ma tu nic do wykreślenia) do debiutantów. A wystawił ich na ekstremalnie trudną dla aktorów próbę, gdzie jest się sam na sam z publicznością, bez żadnego rekwizytu, który można ograć, istnieje tylko słowo, gest, intonacja, mimika, mowa ciała. Czyste aktorstwo.
Pamiętając, że to Scena Debiutów, byłem wręcz zszokowany poziomem aktorstwa występujących, szczególnie pań. Monika Markowska (Emily Webb) – grająca wiodącą postać, to maestria. Wszystkie emocje na wierzchu i te pozytywne (młodzieńcza nieśmiałość, zauroczenie miłosne) i te negatywne (przerażenie, złość, rozpacz). Cały czas przyciąga uwagę, a w trzecim akcie po prostu wciska w fotel! Ale nie ustępuje jej Dominika Walo (Rebecca Gibbs). Inna rola, inne zadania aktorskie, ale obserwowanie zmian w zachowaniu jej postaci jest fascynujące, a to co ma do zagrania, robi perfekcyjnie. Również Marika Kornacka (Pani Gibbs) i Ina Maria Krawczyk (Pani Webb) wypadają znakomicie grając matki dorosłych dzieci. Są z jednej strony - zgodnie z wiekiem granych postaci - już bardziej stateczne i wyciszone, a z drugiej ukazują wszystkie stany emocjonalne żon w stosunku do mężów, ale co bardziej istotne, również te związane z dorastającymi pociechami, które coraz częściej mają swoje własne zdanie. Perełką są ich sceny z szykującymi się do ślubu dziećmi. Niby jest dziewczyna i chłopak, każde z innymi problemami i emocjami, a matczyne emocje i zachowania są podobne!
Wszystkie panie mają fantastyczne entrée na profesjonalne sceny.
Autor nie obdzielił sprawiedliwie aktorów występujących w „Naszym mieście”. Z panów najwięcej do zagrania ma George Gibbs, czyli Miłosz Broniszewski. To jest druga wiodąca rola. Równie ważna jak Emily Webb i też daje możliwość pokazania pełnej gamy zachowań i stanów psychicznych, od wspaniale pokazanego przepoczwarzania się z nieopierzonego chłopaczka, poprzez zakochanego młodzieńca, aż do doświadczonego tragedią mężczyzny. Broniszewski z tymi zmianami daje sobie wspaniale radę i na każdym etapie życia jest bardzo przekonujący.
Pozostali panowie: Karol Lelek (Doktor Gibbs), Dawid Kunicki (Redaktor Webb), Bartosz Jędraś (Joe Crowell) wywiązują się ze swych zadań aktorskich również bez zarzutów. Ich role są napisane z mniejszą dawką emocji, bo przecież w chwili powstawania sztuki, takie właśnie były wymagania wobec facetów, w których się wcielają. No i właśnie ponownie pojawił się, wcześniej wspomniany wątek zmiany obyczajów i zachowań społecznych! Teraz mogliby sobie pozwolić na więcej. Ale powtórzę, według mnie w dzisiejszych czasach jest to walor tej sztuki. Powtórzę. Po spełnieniu podstawowego warunku. Musi być bardzo dobry reżyser i bardzo dobrzy aktorzy. A w tym przypadku są znakomici!
Na koniec nie sposób nie wspomnieć o przekładzie Jacka Poniedziałka. W przypadku zagranicznych tekstów to zawsze jest podstawowa kwestia. Julian Tuwim czy Wojciech Młynarski robili to kongenialnie. Czasami lepiej od oryginałów! Nie znam oryginalnego tekstu Wildera, ale ten, który słychać ze sceny w przekładzie Poniedziałka jest trafiony w punkt!
Należy mieć nadzieję, że Społeczna Scena Debiutów będzie istniała nadal, a „Nasze miasto” Teatru WARSawy będzie miało szanse być nadal oglądane. Bo naprawdę warto!