„Lista męskich życzeń" Norma Fostera w reż. Artura Barcisia z WojArt w Teatrze IMKA w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Już od długiego czasu wybierałem się, jak ta sójka z wiersza Jana Brzechwy, co prawda nie za morze, ale prawie równie daleko, bo do Teatru IMKA, na warszawskie Groty, na Bemowie. Bo tam właśnie od kilku lat ulokował się ten teatr, po wyprowadzce z budynku YMKI, czyli ze ścisłego centrum miasta. Wreszcie zdopingowała mnie warszawska premiera „Listy męskich życzeń” wyprodukowanej przez WojArt Agencję Artystyczną – Agnieszka Wojtkowiak – Buczyńska, w reżyserii Artura Barcisia, której autorem jest Norm Foster (nie mylić z Normanem Fosterem, jednym z najsłynniejszych architektów na świecie, twórcą charakterystycznego budynku w Warszawie, na pl. Zwycięstwa, vis a vis grobu Nieznanego Żołnierza, na tyłach Teatru Wielkiego Opery Narodowej i Pałacu Potockich).
Już sam tytuł sugerował, że nie będzie to wieczór spędzony w zbyt poważnej atmosferze. No i przewidywania okazały się trafne, bo „Lista męskich życzeń” to komedia z cyklu tych męsko damskich. A ściślej rzecz ujmując, prawie do samego końca, to komedia o męskich fantazjach dotyczących relacji męsko damskich. Tak trochę w stylu, jak nastolatkowie wyobrażają sobie, jaka powinna być ich dziewczyna. Tyle tylko, że na scenie nie oglądamy małolatów, bo jeden z bohaterów (Bill – Waldemar Obłoza), obchodzi właśnie 60 urodziny, a drugi (Leon – Kacper Kuszewski) jest troszkę młodszy, ale nie za dużo. I to jest w tej sztuce jeden z nielicznych tzw. „twardych” faktów. Bo…
Cały spektakl rozgrywa się w zamkniętej przestrzeni mieszkania starszego z bohaterów. Przeważającą część akcji możemy obserwować, a część słyszymy z offu, jako odgłosy z innych pomieszczeń (klatki schodowej, sypialni, łazienki). I do przerwy nie mamy żadnych wątpliwości, że oglądamy odwzorowanie realnych, życiowych sytuacji; wspomnianych wcześniej męsko – męskich rozmów o życiu i kobietach, ale też męsko – damskich, bo i owszem, na scenie jest i ONA (Justine – Aneta Zając grająca w spektaklu premierowym / w dublurze zUrszulą Dębską), kobieta (na pewno), partnerka (?), kochanka (?), baaardzo dobra koleżanka (?). Co bystrzejszemu widzowi, już w pierwszej części przypominała się słynna „Układanka” Wojciecha Młynarskiego, z passusem „(…) Ja mam dość tych dyrdymałków, spójrzcie same, jeśli łaska, przecież żaden z tych kawałków nie pasuje do obrazka! (…)”.
Ale przyszła przerwa, a w jej trakcie ożywione dyskusje: „o co tu, tak naprawdę chodzi?”, „jak to się rozwinie?”, „co z tego wyniknie?”, „jak to się skończy?”. No właśnie?!
A w części drugiej…, akcja zdecydowanie przyspieszyła. Aktorzy, też chyba się rozkręcili, a sytuacje na scenie coraz bardziej zaczęły przechylać się w stronę zjawisk transcendentalnych. I zrobiło się tak, jak lubię najbardziej: im bliżej końca, tym napięcie coraz bardziej wzrastało, akcja przyspieszała, sytuacje coraz bardziej wymykały się racjonalnym, logicznym wytłumaczeniom.
W rolę tajemniczej Justine znakomicie wcieliła się Aneta Zając, która prawie w każdym swoim pojawieniu się, przybierała inną osobowość. I muszę przyznać, że w każdym była bardzo dobra. To jest zdecydowanie najtrudniejsza do zagrania rola w tym spektaklu, ale równocześnie daje największe możliwości pokazania swojego zróżnicowanego emploi.
To absolutnie nie oznacza, że panowie wypadli gorzej! Owszem zaczęli spektakl jakby troszkę spięci, ale jak wspomniałem wyżej, w miarę upływu czasu zdecydowanie rozkręcali się, a cała część druga, to już bardzo dobra gra całej trójki. Waldemar Obłoza (Bill) jest znakomity jako początkowo wycofany 60-latek, który w miarę rozwoju sytuacji, zaczyna dostrzegać uroki życia i wcale nie zamierza z nich rezygnować. Jego przemiana trwająca od pierwszej do ostatniej sceny jest bardzo przekonywująca, a poszczególne etiudy ogląda się z ogromną przyjemnością. Najbardziej „równa” rola (Leona) przypadła Kacprowi Kuszewskiemu. Z całej trójki to właśnie on jest najmniej „odleciany” i ma najbardziej trzeźwe spojrzenie na świat, chociaż jak to bywa w życiu, to właśnie w jego przypadku sprawdza się przysłowie: „najciemniej jest pod latarnią”, czy „szewc bez butów chodzi”. Całe szczęście, że Kuszewski też ma kilka solowych etiud, w których wypada znakomicie, a jego wielokrotnie powtarzane przyjacielowi argumenty dotyczące spraw damsko męskich, brzmią bardzo wiarygodnie.
W „Liście męskich życzeń” bardzo ważne jest odpowiednie wyważenie żartu i „mrugnięcia okiem” do publiczności, od grubego żartu, czy wręcz wyeksponowania tzw. nieprzyzwoitych tekstów. Niepodważalną zasługą reżysera, czyli Artura Barcisia jest to, że przedstawienie ogląda się i słucha (!) bez poczucia niesmaku, a teksty, które przez ortodoksyjnych fanatyków mogą być uważane za obsceniczne, publiczność przyjmuje salwami śmiechu, bez poczucia zażenowania. Zresztą cały spektakl poprowadzony jest bardzo sprawnie i ja odniosłem wrażenie, że reżyser dobrze bawił się w pracy z aktorami. Najważniejsze, że efekt został osiągnięty i publiczność również bawi się doskonale.
A zakończenie sztuki przynosi pełną satysfakcję paniom zgromadzonym na widowni. W każdym razie tym, z którymi rozmawiałem po zakończeniu warszawskiej premiery „Listy męskich życzeń” Norma Fostera, w reżyserii Artura Barcisia, a zagranej na scenie Teatru IMKA - scena na Kocjana. I pamiętajcie panowie: nie róbcie drugiej, co tobie nie miłe!
Szkoda, że nie mam takich możliwości, ale ogłosiłbym wśród widzów konkurs: skoro tytuł sztuki brzmi „Lista męskich życzeń”, to musi się składać co najmniej z kilku punktów. A moje pytanie brzmiało by: ile z tych punktów Państwo zapamiętali i który punkt zapamiętali Państwo na pewno?
Radzę zobaczyć „Listę męskich życzeń” w reżyserii Artura Barcisia, a odpowiedź proszę mi przesłać telepatycznie.