„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza w reż. Mariusza Malca w Och-Teatrze w Warszawie. Pisze Krzysztof Stopczyk.
Tu nie ma złej roli!
Po zakończeniu spektaklu, w foyer usłyszałem krótką wymianę zdań: „No i co plus, czy minus? Plus! Plus! Zdecydowanie plus! Same plusy!”.
Och-Teatr zagrał va banque! Decyzja o wystawieniu „Ferdydurke” zawsze wymaga odwagi, bez względu na to w jakim czasie jest podjęta. Powieść napisana na dwa lata przed II wojną światową, od samego początku była jak kij wsadzony w mrowisko albo granat wrzucony w... rabarbar. W polskiej literaturze jest jednym z najbardziej obrazoburczych tekstów wyszydzających, wyśmiewających i drwiących z jakże celebrowanych w naszym kraju tzw. tradycyjnych wartości. W tym, głównie z tych fundamentalnych, jak: patriotyzm pisany przez duże „P”, honor – też przez duże „H”, wiara – oczywiście z „W” na początku, rozmiłowanie w literaturze romantycznej i już coś mniejszego kalibru, ale dla mnie chyba najważniejsze, śmiertelnej powagi i tępienia humoru. Tak, tak proszę młodszych roczników, „Ferdydurke” napisano 88 lat temu, a nie w ciągu ostatniej dekady! Że niby przesadzam? O czasach przed rokiem 1989 nawet nie wspominam, ale jeszcze w 2007 r. pierwszy rząd tzw. „dobrej zmiany” chciał wykreślić z listy szkolnych lektur gombrowiczowskie „Trans-Atlantyk” i właśnie „Ferdydurke”.
Pocieszającym jest fakt, że teatry polskie wyłamywały się jednak z tego oficjalnego ostracyzmu i cały czas wystawiały kolejne inscenizacje. Ale…! Na ten tekst trzeba mieć pomysł, a nie wszyscy go mają! Ja widziałem tylko dwie premiery, które według mnie idealnie oddawały ducha „Ferdydurke”.
Pierwsza, to spektakl z roku 1979 w reżyserii Zbigniewa Wróbla na małej scenie Teatru Studio. W obsadzie: Eugeniusz Priwieziencew jako Józio na zmianę z Mieczysławem Hryniewiczem i Zygmuntem Malanowiczem; Wiesław Drzewicz na zmianę ze Stanisławem Michalikiem jako profesor Pimko i Zygmunt Baniewicz jako profesor Bladaczka. Wojnę na miny staczali Czesław Nogacki (Miętus) i Marcin Rogoziński (Syfon). Oczywiście nie widziałem wszystkich inscenizacji „Ferdydurke”, a sądząc z opisów, część z nich była bardzo dobra. Ja, na drugą, która mnie poruszyła, musiałem czekać 46 lat! Ale warto było!
Mariusz Malec dokonał znakomitej adaptacji tekstu, która spodobała się szefostwu Och-Teatru i w ten sposób doszło do premiery spektaklu, który – według mojego skromnego zdania – przez długi czas może być hitem tej sceny (i nie tylko!). Bo uważam, że warto pokazywać to przedstawienie również w innych miastach.
Och-Teatr posiada specyficzny układ sceny w stosunku do widowni, która usytuowana jest po jej dwóch bokach. To wpływa zarówno na grę zespołu aktorskiego, jak i na pracę reżyserów i scenografów. Stawia przed nimi wymagania, z którymi nie stykają się w większości innych teatrów. Można powiedzieć, że są pewnego rodzaju sprawdzianem ich warsztatu zawodowego.
Malec zdał ten sprawdzian na szóstkę (według obecnie obowiązującej skali w naszych szkołach). Jednak jeszcze ważniejszy od umiejętnego poprowadzenia aktorek i aktorów jest stworzony przez niego scenariusz. To duża sztuka nie przepisać całej książki, tylko bazując na niej stworzyć spójną adaptację, w pełni oddającą wszystko to, co najważniejsze w pierwowzorze. Bo przecież w „Ferdydurke” ważne jest wszystko, każde zdanie, każdy dialog i monolog, każde przemyślenie. Ogromny materiał! I do tego, paradoksalnie, pomimo wspomnianego już przeze mnie ostracyzmu władz wszelakich, jest on bardzo dobrze znany potencjalnemu widzowi. Ile razy Państwo kogoś, albo ktoś Państwa „upupił”? A „przyprawił gębę”? Tego nie mogło zabraknąć, tak jak wielu zawartych w tekście innych, słynnych kwestii, scen i odautorskich szyderstw ze wszystkich świętości i autorytetów. Bez nich porywanie się na reżyserię „Ferdydurke” skazane jest na porażkę. Mariusz Malec uniknął jej, nie tylko dzięki pomysłowi jaki miał na adaptację, ale także dzięki wspaniałej ekipie, która współtworzyła ten spektakl i z której część występuje w nim.
Kostiumy pań, autorstwa Zofii de Ines, z powodzeniem mogłyby przyciągać wzrok bywalców salonów i rautów. Panowie w swoich prezentowali się jakby żywcem zostali wyjęci z żurnali tamtych czasów, czyli równie znakomicie jak panie.
Scenografia Aleksandry Żurawskiej (wg pomysłu Mariusza Malca) nie dość, że jest bardzo estetyczna i w klimacie epoki, to również wspaniale funkcjonalna w tych specyficznych warunkach scenicznych. Ciekawostką jest fakt, że identyczny, modułowy projekt (tylko wykonany inną techniką), widziałem na wspomnianym wyżej spektaklu w Teatrze Studio.
Nie często zdarza się, że o muzykach przebywających na scenie możemy powiedzieć, iż ich wkład w przedstawienie jest absolutnie równy z wkładem zespołu aktorskiego. Ja miałem to szczęście, że na premierze siedziałem bardzo blisko nich i mogłem bardzo dokładnie obserwować ich wszystkie działania. Ojciec i syn – Karim (kompozytor) i Natan Martusewiczowie – przez cały czas uczestniczą w akcji odpowiednio ją aranżując, modelując i komentując dźwiękami. Jeżeli będziecie Państwo mieli okazję, zaobserwujcie, na czym i jak grają!? Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu!
Piękną choreografię opracowała Sara Janicka, a bardzo dobre światła ustawiła Katarzyna Łuszczyk.
A teraz crème de la crème tego spektaklu, czyli zespół aktorski. Sprawa jest bardzo prosta i zawiera się w pierwszym zdaniu tego tekstu! Kto je pominął, temu uprzejmie przypominam: Tu nie ma złej roli! Właściwie wszystkie urzekły mnie i nie ma siły, abym kogoś wyróżnił, bo musiałoby się to odbyć kosztem innej równie rewelacyjnej kreacji. A jest to tym bardziej znaczące, że wszyscy grają podwójne role, przed przerwą są kimś innym, a w drugiej części wcielają się w zupełnie inne postacie. No i robią to równie znakomicie!
To jest moja opinia, ale mam nadzieję, że po obejrzeniu „Ferdydurke” w reżyserii Mariusza Malca w Och-Teatrze będziecie mieli Państwo taką samą!