„American dream” w reż. Macieja Masztalskiego w Teatrze Ad Spectatores we Wrocławiu. Pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Wszystkich.
Premiera w Browarze Mieszczańskim stanowiła więcej niż garść zabawnych skeczów, mniej niż spójną narrację, lecz na pewno okazję do dobrej zabawy. Swoiste teatralne potpourri miało też wyraźny motyw przewodni, który realizowany był głównie dzięki ironicznym, chwilami absurdalnym dialogom. W pełni wyeksponowany został on w napisach końcowych, stanowiących przypomnienie rzadko przywoływanego aspektu europejskiej ekspansji: rasizmu i związanego z nim ludobójstwa. Nie były to wprawdzie jedyne w historii przejawy wyrażania wiary we własną lepszość, jednak w sztuce Masztalskiego to właśnie początki kolonizacji Ameryki znalazły się w centrum uwagi.
Pomysł relacjonowania na żywo dotarcia wyprawy Krzysztofa Kolumba do wybrzeży Nowego Świata pozwolił na stworzenie wielu pełnych humoru sytuacji. Część z nich wynikała ze zderzenia zjawisk typowych dla współczesnej telekomunikacji z wydarzeniami sprzed pięciuset trzydziestu jeden lat. Jednak te najzabawniejsze były efektem nałożenia na siebie ówczesnej i współczesnej perspektywy czasowej. Sławni bohaterowie pod koniec XV wieku nie mogli znać przyszłych wydarzeń, ani też obecnych terminów używanych do określeń wydarzeń i okresów historycznych. A jednak w spektaklu było im to dane. Mikołaj Kopernik, Leonardo da Vinci, Thomas de Torquemada czy Girolamo Savonarola, jak się zdaje, wyprzedzili swoje czasy nie tylko w obszarach swojej ekspertyzy, ale i w zakresie świadomości dziejowej.
Śmialiśmy się z Elą z dziewięcioletniego Lutra, z „rozśpiewanych krzyżaków pod rękę z ludźmi nazywającymi się protestantami”, z człowieka unikającego odpowiedzi na pytanie reportera o gender, z relacji z linczu, której autor domagał się „lajków, serduszek i dzwoneczków, aby móc dla nas nagrać więcej linczów w całej krasie”, z Kolumba uczestniczącego w barbecue, z tego, w jaki sposób odkrywcy nowego lądu dostarczali sobie „natychmiastowej dawki dopaminy i endorfin”. Przewrotne, nieco makabryczne poczucie humoru często pojawiało się w przeszłości w produkcjach Ad Specatores, jednak tutaj miało nowy, nieoczywisty kontekst. Myślę, że wiekowy Noam Chomski, autor między innymi napisanej pod koniec XX wieku, wydanej także po polsku książki „Rok 501. Podbój trwa” z przyjemnością obejrzałby to przedstawienie.
Nie zabrakło w „American dream” dobrze podpatrzonych manieryzmów z relacji telewizyjnych. Wielokrotnie pojawiał się na ekranie dziennikarz, którego sposób mówienia i wizerunek przywodziły na myśl Mariusza Maxa Kolonko (sam Masztalski w tej roli, podobnie jak w roli Kolumba). Roznegliżowana pogodynka infantylizująca prognozę pogody dobrze wpisywała się w trendy pozwalające na różne transgresje w staraniach o oglądalność, podobnie jak przerwanie transmisji, aby podać nieistotną informację. Kłopoty na łączach, ostentacyjna komunikacja z „reżyserką” przez słuchawkę w uchu, wreszcie zwykłe nieprzygotowanie prowadzących telewizyjną relację również wydawały się znajome.
Przedstawienie zostało rozegrane w nietypowej przestrzeni. Część widzów mogła obserwować je na dużym ekranie oddzielającym widownię od sceny, większość jednak znalazła miejsca na krzesłach, poduszkach i łóżku na samej scenie. Wykorzystanie dwóch kolorów w technice blue boxu (aktorzy w niebieskich ubraniach, zielone tło) umożliwiło błyskawiczną zmianę scenerii i kostiumów na paru ekranach. Natalia Jesionowska i Marcin Chabowski świetnie poradzili sobie z zadaniem, jakim było wcielanie się kolejno w różne postaci. Jeżeli chcecie zobaczyć, jak aktor z dorosłego przedzierzgnął się w dziecko, to zachęcamy do odwiedzenia sceny przy Hubskiej. Ten moment uznaliśmy w Elą za najzabawniejszy, choć i krótka parafraza czołówki „Sprawy idealnej” dostarczyła nam dużo radości.
Całość, pomimo typowo rozrywkowego charakteru, niosła też ważne humanistyczne przesłanie, wyrażone między innymi w refleksjach przesłanych do telewizyjnego studia przez „Ryszarda Kapuścińskiego z Sopotu” i „Marshalla McLuhana z Toronto”. Potępienie rasizmu, nacjonalizmu i fanatyzmu religijnego przez tego pierwszego, a krytyczne spojrzenie na telewizję – przez drugiego zostało przypomniane w zaskakujący sposób.
Sympatycy Ad Spectatores od dawna oczekiwali na kolejny spektakl. „Ognie świętego Elma to znak, że modlitwa została wysłuchana”, skomentował burzę z piorunami na wezbranym morzu głos narratora. Czekamy na kolejne spektakularne – jak to określa współczesna nowomowa – wydarzenia.
Jarosław Klebaniuk – Instytut Psychologii, Uniwersytet Wrocławski