„Obywatelka Kane” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na stronie Teatralna Kicia.
Na samym starcie zaznaczę, że osoby oczekujące grubych nawiązań do filmu „Obywatel Kane” i analizy tego filmu mogą od razu wsiąść na saneczki Różyczka i poszusować w stronę wyjścia, bo sam film i pierwowzór postaci obywatela Kane’a – William Hearst – jest jedynie pretekstem do rozbierania na części pierwsze obecnej sytuacji społecznej i samej idei i formy protestu.
Całość osnuto na historii Patty Hearst, córki magnata prasowego, którą w latach 70 uprowadziła lewicowa bojówka SLA – Symbionese Liberation Army. Po porwaniu kobieta przystąpiła do organizacji współorganizowała napad na bank i tworzenie manifestów tej organizacji. Całość historii prześledzimy razem z aktorami.
Ten spektakl duetu Janiczak / Rubin (których bardzo cenię i za których spektaklami zjeździłem pół Polski) mocno rozczarowuje, irytuje, ale przede wszystkim mnie przeraża (ale nie w pozytywny sposób) – „Obywatelka Kane” wyciągnęła z części widowni prawdziwe potwory, które dla obrony swoich racji bez najmniejszego oporu chwyciły w ręce maczety i siekiery podawane ze sceny przez aktorów i uznały przemoc jako rozwiązanie swoich problemów i dobrą drogę do walczenia o swoje racje – i wszystko to brzmi w głowach partycypujących jako dobry pomysł, póki dotyczy ich bańki poglądowej; gdy podobne działania podejmuje skrajna prawica, wówczas to zachowanie jest nieakceptowanym przejawem faszyzmu. Tu nasuwa mi się pytanie: czy twórcy nieironicznie i na serio wierzą w to, co wsadzili aktorom i aktorkom w usta czy ten spektakl ma być właśnie badaniem na żywym organizmie widza, żeby pokazać mu jego fałszywość i niekonsekwencję? Obawiam się jednak, że to pierwsze, bo sam punkt wyjścia akcji wydaje się bardzo aktualny i warty poruszenia; najłatwiej podsumowując: „eat the rich”. Świat w dotychczasowej formie staje się coraz bardziej nie do zniesienia, dysproporcje majątkowe społeczeństwa się zwiększają. Bogaci stają się coraz bogatsi, a biedni coraz biedniejsi, jednak mam wrażenie, że gubimy tutaj w całym tym tumulcie scenicznym klasę średnią, która właśnie najprawdopodobniej siedzi na widowni i o której tak naprawdę nie jest ten spektakl. Twórcy stawiają nas po części w roli Obywatelek Kane, kiedy musimy postawić się obecnemu systemowi, a ci którzy tego nie robią są tymi złymi, dosłownie. Taka forma szantażu naprawdę mnie przeraziła, bo Rubin i Janiczak bardzo często w swoich spektaklach stawiają na interakcję z widzem, ale tutaj przybiera to horrendalną formę realnego szantażu emocjonalnego.
Sam spektakl wychodząc z założeń o wspólnocie i wspólnej walce o równość społeczną jest niesamowicie nieszczery w tym, co prezentuje ze sceny. Miałem okazję widzieć go przy premierze i w ostatnim czasie. W okolicach premiery, elementem który mocno mnie zszokował było realne „granie” figurą osoby bezdomnej. Twórcy zaprosili do współpracy bezdomnego artystę Szymona Sobeckiego i zachęcali widownię do licytacji bluz z jego wizerunkiem oraz zaproszenia go do domu na nocleg i obiad. Uderzające jest dla mnie jak krótkowzroczne było to rozwiązanie, wtedy zastanawiałem się co będzie z Szymonem, kiedy spektakl skończy swój żywot – czy twórcy pozostawią go samemu sobie bez wsparcia, zupełnie jak wyszydzana przez cały przebieg spektaklu rodzina Patty Herst, zostawiająca bez wsparcia potrzebujących lub dająca im jedynie ochłapy swojego bogactwa? Co twórcy sami zrobili, żeby polepszyć życie tego człowieka? Najłatwiej jest rzucać ze sceny złote słowa i przerzucać odpowiedzialność na bogu ducha winną widownię. Jak okazuje się, życie napisało inny scenariusz – obecnie nie ma już licytacji na rzecz Pana Szymona, teraz zbiórka pieniędzy jest organizowana na rzecz dronów dla wojska ukraińskiego. Mimo to, bluza z wizerunkiem bezdomnego Szymona nadal pojawia się w spektaklu. Jest to w moim odbiorze bardzo niesmaczne, niemalże jak gdyby twórcy szukali sobie nowej „zabawki”, nowego nośnego tematu, który można wykorzystać w trakcie gry. Nie pierwszy raz Wiktor Rubin wykorzystuje takie tematy i nie pierwszy raz budzą we mnie mocny sprzeciw, podobnie wyglądała sytuacja przy spektaklu „Vernon Subutex” w Teatrze Słowackiego, gdzie twórcy zaprosili bezdomnych z krakowskich plant i wykorzystywali ich nagrania w trakcie spektaklu. Mam wrażenie, że czasem po prostu przekracza się pewną granicę, której nie powinno się przekraczać, bo poza tworzeniem sztuki, może ona mieć także mocny wpływ na osoby wykorzystane w czasie procesu twórczego.
Kolejnym smutnym momentem było to, że całe napięcie kumulujące się w trakcie spektaklu, cała złość budowana w widzach powinna wybuchnąć w momencie, gdy część widowni dołącza do aktorów na scenie, aby razem walczyć przemocą o lepsze jutro. Jednak do tego nie dochodzi – zabranie widzów na scenę nie jest punktem kulminacyjnym, nie dochodzi do tego wspólnotowego wybuchu emocji i poczucia przynależności. Ludzie po prostu stoją z aktorami i nie mają do odegrania żadnej realnej roli, mogłoby ich tam równie dobrze nie być, a wydaje mi się, że zaangażowana widownia powinna mieć jakąś rolę. Mobilizacja dla samej mobilizacji nic przecież nie wniesie, zwłaszcza, że będąc w teatrze jesteśmy cały czas w jakiejś konwencji i mimo wszystko nie bierzemy wszystkiego zbyt serio. Wyjście na scenę powinno nieść za sobą jakąś artystyczną konsekwencję.
Dodatkowym wątkiem który jest dla mnie wyjątkowo ciekawy jest próba wykorzenienia z siebie „świni” przez Patty, czyli wyzbycia się z siebie nie tylko tego materialnego bogactwa rodziny, ale także samego poczucia i potrzeby bycia pierwszym i najważniejszym. Ten wątek doprowadza nas jednak do smutnej konkluzji, że mimo wszystkich prób skazani jesteśmy na naszą wewnętrzną „świniznę” na zawsze, bo pomimo tak dużego zaangażowania i prób, Patty na samym końcu, przymuszona, powraca na łono rodziny wbrew głoszonym wcześniej postulatom.
Cały ten spektakl tak realnie ciągną aktorzy, którzy tworzą wyraziste kreacje. Niezmiennie uwielbiam oglądać Martę Ścisłowicz; to, jak ona gra, jak mówi i to, jak świdruje wzrokiem, jest wręcz piekielne, bardzo szkoda, że nie ma okazji oglądać jej w większej liczbie spektakli. Pojechałbym za nią nawet do Sosnowca. Poza tym niezmiennie Roman Gancarczyk is my daddy.
Problemem tego spektaklu finalnie jest to, że razem wspólnotowo sięgamy po broń, ale nie wiemy co dalej; mamy być świadkami a nie widzami – więc jesteśmy, ale zostajemy sami z tym wszystkim; twórcy puszczają cichacza i uciekają z sali, zostawiając nas z odrobinę nieprzyjemnym uczuciem, że ktoś nas trochę oszukał. Jeśli nie macie nic innego do roboty to można iść zobaczyć, żeby się poirytować jak bardzo to wszystko niekonsekwentne i naprawdę fałszywe. Jeśli jednak macie w planach np.: jeżdżenie tramwajem od pętli do pętli to nie zmieniajcie planów – kupcie bilet całodobowy i jazda. Naoglądacie się więcej prawdziwego świata i społeczeństwa z okna tramwaju niż na tym spektaklu.