EN

4.06.2024, 08:30 Wersja do druku

Obroty koła

„Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia” Ishbel Szatrawskiej w reż. Łukasza Kosa w Teatrze im. S. Żeromskiego w Kielcach. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

fot. Krzysztof Bieliński / mat. teatru

Inne aktualności

Czy Indianie znali jidysz? Żywot i śmierć pana Hersha Libkina z Sacramento w stanie Kalifornia to widowiskowa podróż po fantazmatycznym kole. Imaginaria nakładają się na siebie jak celuloidowe taśmy. Ishbel Szatrawska, jedna z najciekawszych współczesnych dramatopisarek, zanotowała filmowy żywioł. Łukasz Kos, reżyser kieleckiego przedstawienia, znakomicie go wykorzystał. I nie chodzi tylko o kamerę na scenie. Film to forma, którą teatr problematyzuje. Nawiązania do gatunkowych konwencji bawią i mówią coś ważnego o świecie. Także naszym, choć historia to dawniejsza.

Zaczyna się po drugiej wojnie światowej, gdy tytułowy bohater (grany przez Dawida Żłobińskiego), ocalały z Zagłady polski Żyd emigruje do USA. Sięga zaś schyłku zeszłego stulecia, gdy Hersh Libkin umiera. Mówią nam o tym w pierwszej scenie jego dwie skłócone córki: Hannah (Wiktoria Grabowska) i Lois (Ewelina Gronowska). Do tego konfliktu jeszcze wrócimy. Życie Libkina mieści w sobie łódzkie getto, Auschwitz, ale i Woodstock 1968 roku. Świat się od tych wszystkich cezur zmienił nie do poznania, ale kierunek transmisji kulturowych wzorców jakby niekoniecznie. Od dekad wszyscy żyjemy w Ameryce, czyli w filmie. Jean Baudrillard miałby tu coś do powiedzenia, dajmy mu jednak spokój. Spektakl Kosa mówi sam za siebie. Klisze zmieniają się płynnie: western, noir, romans, telewizyjna reklama, psychodeliczne kino drogi, surrealny musical jak w tej przedziwnej scenie pijaństwa do wtóru Alabama Song, horror nawet – lub coś podobnego, jak w tym psychoanalitycznym koszmarze, w którym Libkina nawiedza zwielokrotniona übermatka. No i komedia. Mnóstwo tu humoru, gorzkiego i soczystego, jak to w teatrze Łukasza Kosa.

Libkin po emigracji do USA dostaje angaż – zagra Indianina w westernie. To symboliczny punkt wyjścia i jednocześnie ustanowienie formy. Znajdujemy się na zapleczu hollywoodzkiego studia (scenografia Pawła Walickiego). Do środka zaglądamy przez otwierane i zamykane okno na środku sceny. Ściany boczne służą za ekrany transmitujące światy powoływane wewnątrz. Przaśne są te dekoracje, jak ze starych filmów właśnie. Połowa samochodu, który wjeżdża na proscenium by opowiedzieć o podróży na Woodstock, widoczne tylko na ekranach czarno-białe krajobrazy komunistycznej Łodzi. Schematy i jarmarczna iluzorka. Makietowość zdradza naturę opowieści. Szczegóły nie muszą się zgadzać, a realizm nie jest konieczny. Dlatego Libkin bez problemu i regularnie wydzwania z Kalifornii do stalinowskiej Łodzi. Jesteśmy we wspomnieniu, które mieści i miesza w sobie fakty i fantazje. Na dodatek istnieje poza czasem – dzieje się we wszystkich czasach naraz.

Niejedno jest tu życie i niejedna śmierć. Na tym ta historia polega, że Hersh Libkin, zaczyna i kończy swój żywot kilkukrotnie, a każda rola społeczna, którą próbuje grać w kolejnych wersjach samego siebie, podobnie jest niepewna. Kreacja Żłobińskiego wydaje się przez to niedopowiedziana. Jest w niej obawa, że kolejne wcielenia to niedoskonałe przebrania, zarówno te chwilowe, jak i te rozpisane na dekady: emigrant z wyraźnym akcentem, Indianin w kiepskim filmie, nieudolny sprzedawca butów i mebli, homoseksualny mąż i ojciec. We wszystkich tych wariantach mieści się strach, że nowy początek jest niemożliwy. Aż do finału, w którym Libkin się odsłania, niepewność znika, bohater grany przez Żłobińskiego staje się konkretny – prawdziwy, jakby aktor nareszcie sięgnął istoty.

Nie tylko Libkin próbuje rodzić się na nowo. Każdy żydowski imigrant ma podobnie. Żydowski, bo akurat o Żydach jest to opowieść. O Żydach z Europy Środkowej – wszak to oni kilkadziesiąt lat wcześniej zbudowali Hollywood. Czy to znaczy, że ich krajanie migrujący do Kalifornii mieli łatwiej? Weźmy kochankę głównego bohatera, aktorkę Mildred Bobek (Anna Antoniewicz). Jej nazwisko „śmierdzi sztetlem” i powinno zostać zmienione. Tak doradza jej wielka gwiazda Lauren Bacall (Klaudia Janas), która sama ten ruch wykonała. Zasłoniła przeszłość, zaczęła od nowa i osiągnęła sukces. Mildred w jednej z najbardziej poruszających scen dokonuje podsumowania swojego życia i odsłania inny wariant amerykańskiego snu – rozczarowanie. Żywot… jest historią przegranych. Ludzi, który do marzeń łaszą się jak głodne koty, by ostatecznie obejść się smakiem. Jej monolog to oskarżenie wobec Ameryki, która „zabrała jej wszystko”: syna, ofiarę wojny w Wietnamie, ale i złudzenia normalnego życia, po które przyjechała z Europy. Bo tu nawet nie o american dream chodzi, a o normalność właśnie. Tymczasem normalnego życia nie ma. Skończyło się, wyszło, produkt różni się od tego na opakowaniu.

fot. Krzysztof Bieliński / mat. teatru

Świat jest ekranem, na który rzucamy wewnętrzne koszmary. Dlatego antysemityzm i wszelkie inne dyskryminacje mają się dobrze również w Ameryce. Brak zaufania – oto podstawowa zasada rzeczywistości. Holokaustowy dym nie rozwiewa się za oceanem, przeciwnie – gęstnieje i izoluje, jak tuman kurzu. Czy to w sytuacji, gdy Libkin uświadamia sobie, że Indian w westernach grają tylko Żydzi, czy w chwili, gdy zostaje oskarżony na fali makkartyzmu o sprzyjanie komunistom, wreszcie wtedy, gdy zakłada standardową amerykańską rodzinę. Nie ma w niej przestrzeni ani dla wojennej traumy, ani dla homoseksualizmu. Jego los nie przystaje do standardu klasy średniej.

Trudną prawdę o historii bohatera Kos odkrywa przed nami stopniowo, bez pośpiechu. Spektakl jest długi. Może i zbyt długi, ale przecież nie nudzi, wciąga wizualnym rozpasaniem, wartką dramaturgią i zagadką – gdzie jest prawda, a gdzie zwid. By ostatecznie dowieść, że różnica jest inna, niż nam się wydawało, a może w ogóle jej nie ma i wszystko jest ze sobą nierozłącznie wymieszane. Świat w głowie Libkina jest meszuge. A nasz? Twórcy próbują wciągnąć widzów w paranoję. Odsłonić grozę, która tkwi pod absurdem stereotypów. Tak rozumiem irytującą prowokację, w której dwóch agentów FBI (Andrzej Plata, Łukasz Pruchniewicz) pokazuje widzom fotografie z dzieciństwa Ala Pacino, Dustina Hoffmana i Leonarda Cohena – pytając wybranych czy widoczne na zdjęciu dziecko jest Żydem?

Nad nami i nad Libkinem cały czas wisi narracja – polityczna, kulturowa – gotowa pozbawić indywidualności i jednocześnie stygmatyzować, uczynić jednym z wielu, przypisać numer, jak ten wytatuowany na przedramieniu bohatera. Wyzwolenie wydaje się niemożliwe. Ocalenie siebie utopijne. Ale jest tu pewien paradoks. Tłum może być schronieniem. Przed tym, co nas stanowi, a czego nie chcemy o sobie ani wiedzieć, ani pamiętać. Kłopot w tym, że takie schronienie nigdy nie jest do końca skuteczne. Nie da się uciec od wyrzutu sumienia, od wspomnienia dawnego kochanka Dawida (świetny Kuba Golla), którego Libkin porzucił w najgorszym z możliwych momentów. Monolog, w którym o tym opowiada, to wspomniane już odsłonięcie – owa kulminacja roli. To także wskazanie, gdzie jest prawda tej opowieści i dlaczego wyrosły z niej takie a nie inne fantazje. Puzzle zaczynają się układać. Rodzi się też pytanie, czy wyznanie winy i odsłonięcie traumy prowadzi do uzdrowienia? Czy wzruszenie widza wystarczy? Mission complete czy jednak impossible? Żłobiński odpina mikroport, zaczyna się bodaj najciekawsza scena spektaklu.

Przypina go bowiem z powrotem i kontynuuje. Opowieść, choć nie traci ciężaru, powoli się rozpada. Na scenie pojawiają się pozostali aktorzy. Zbierają rzeczy, jakby przedstawienie się skończyło. Główny bohater formułuje oskarżenia o tchórzostwo wobec tych, którzy powtarzają krzywdzące uproszczenia i stereotypy, którzy karmią nietolerancję i wykluczenie. Te wyrzuty są bolesne, ale znamy je zbyt dobrze. Gadaj zdrów, my kończymy pracę i idziemy do domu. Wiemy, że jesteśmy nietolerancyjni, antysemiccy, popieramy nie tych co trzeba polityków, milczeniem zbywamy podłości mediów i rządzących. Brakuje nam empatii, nie rozumiemy wagi zagrożeń, nie dostrzegamy historycznych analogii. Nie mamy pojęcia z czym igramy. Sprytny to ruch reżysera. Powtórka z mycia głowy, przy jednoczesnym sygnale: wiem, że was to nie rusza. Dzięki temu ma szansę poruszyć – raz jeszcze.

A jednak, gdy słucham wspomnianych oskarżeń, odnoszę wrażenie, że ich adresatami nie są prawdziwi widzowie, lecz awatary poglądów. Słusznych lub nie. Tymczasem o to by nareszcie być człowiekiem – w całej złożoności ludzkiej natury podatnej na dobre i złe – woła główny bohater. Czy rzeczywiście indywidualność i złożoność jednostki musi ustąpić miejsca ogólnym narracjom? Jeśli tak, to raz zyskawszy świadomość ich istnienia jesteśmy straceni. Teatr może jedynie odsłaniać kolejne zasłony. Świat zdaje się pułapką bez wyjścia i kołem traum oraz konwencji, którego nie można zatrzymać. Twórcy spektaklu nie chcą się z tym pogodzić. Uparcie szukają okien z widokiem na lepsze. Na przykład na miłość ojca do córek i córek do ojca, które w finale zaprzeczają prologowi i zamiast się kłócić – odnajdują bliskość. Wydawało się to niemożliwe, bo przecież są od siebie daleko, przepadły ich wspólne hipisowskie ideały. Taka jest jednak natura koła, że nic, co się na nim kręci, nie znika na zawsze. Wszystko może wrócić.

Źródło:

Materiał własny

Autor:

Dominik Gac

Wątki tematyczne