EN

10.04.2021, 16:29 Wersja do druku

O źródłach przemocy w teatrze

Przeczytałem niedawno najnowszy felieton Macieja Wojtyszki pt. „Oferta nadal aktualna” napisany dla portalu teatralny.pl. Ostatecznie uświadomił mi on potrzebę napisania i upublicznienia kilku słów polemiki i refleksji à propos gorącego ostatnio i szalenie ważnego dla mnie tematu przemocy w teatrze. Pisze Jędrzej Piaskowski, reżyser teatralny.

Piszę ten tekst w poczuciu wewnętrznego klinczu i rozdarcia. Z jednej strony mam do Macieja Wojtyszki wiele sympatii i uznania jako mojego dawnego wykładowcy i dziekana Wydziału Reżyserii AT w Warszawie, a także promotora mojej pracy magisterskiej. Doświadczyłem ze strony pana profesora wiele dobrego – to fakt. Jednak z drugiej strony mam w pamięci wiele bardzo trudnych, często wręcz traumatycznych sytuacji z czasów moich studiów na WR.

Oczywiście zgadzam się, w ogólnym wymiarze, z przedstawionym w felietonie problemem, jakim są przemoc i braki w programie edukacji, tj. uświadamiania i przygotowywania studentów kierunków teatralnych do wejścia w teatru i o czyhających na nich potencjalnych niebezpieczeństwach. Tak, świadomość, jak JAWNOŚĆ są podstawą do zmiany na lepsze praktyk obowiązujących w polskim teatrze. Jestem też pewien, że felieton ten powstał w jak najlepszej wierze autora i poczuciu słuszności.

Jednak ze względu na moje doświadczenia z czasu studiów w Akademii Teatralnej w Warszawie, felieton Macieja Wojtyszki odczytuję też w innym kontekście. Nie zgadzam się z postawieniem sprawy w taki sposób, jakoby odpowiedzią na występującą w polskim teatrze przemoc - miały być - upraszczając: wprowadzenie, jako normy, przygotowania pedagogicznego studentów i wykładowców. Nie jest to co prawda mocna i stanowcza teza tego felietonu, jednak również i przez taki pryzmat można go czytać. Zanim przejdę dalej, wyjaśnię tylko, że słowo „przemoc” rozumiem bardzo szeroko i wielopłaszczyznowo, począwszy od molestowania i rękoczynów, przez zastraszanie i szantaże, po podnoszenie głosu, zakulisowe manipulacje i kłamstwa, czy wykorzystywanie cudzej nieświadomości i dyskryminację zarobkową, itd.

Kiedy świętej pamięci już (wspomniany przez Macieja Wojtyszkę jako przykład świetnego pedagoga) Jan Kulczyński na jednych z pierwszych zajęć na początku I roku moich studiów na WR powiedział przy całej naszej grupie i aktorach do Gosi Wdowik (z którą byliśmy razem na roku): „jeżeli się pani nie zamknie to panią uderzę”, to moją pierwszą, automatyczną reakcją nie była myśl w stylu „aha, profesor Jan Kulczyński nie miał na studiach zajęć z pedagogiki”. Moją reakcją był bezruch i milczenie.

Nie pomyślałem też o pedagogice ani razu przez cztery lata studiów w AT, kiedy byłem świadkiem wydarzającej się tam przemocy wobec studentów ze strony niektórych wykładowców, studentów wobec siebie nawzajem oraz rozciągniętych nad tym wszystkim, przyjętych za normę, przemilczania i akceptacji. Nie pomyślałem tak też i wtedy, kiedy Maciej Wojtyszko, ówczesny dziekan WR, poinformowany przez cały nasz rok o nieprawidłowościach, czy wręcz skrajnych przypadkach przemocy, jaka miała miejsce m.in. na zajęciach A. P. (wykształconego przecież PSYCHOLOGA i utytułowanego wykładowcy akademickiego o wieloletniej praktyce PEDAGOGICZNEJ, oskarżonego publicznie w 2018 roku przez studentów i studentki AT o wieloletnie stosowanie wobec nich przemocy), odpowiedział nam, że „zajęcia z profesorem P. to są takie zajęcia, przez które trzeba jakoś przejść, być może najtrudniejsze zajęcia w całym naszym życiu, ale jak przez nie przejdziemy to potem wytrzymamy już wszystko”. Nie pomyślałem tak też, kiedy od wspomnianego Jana Kulczyńskiego usłyszałem, będąc na I roku WR, że komisja egzaminacyjna pomyliła się w moim przypadku i że nie powinienem być studentem WR (cała nasza grupa studiowała przez cztery lata w permanentnym poczuciu zagrożenia i strachu przed wyrzuceniem ze studiów, którym byliśmy notorycznie, przez całe studia straszeni przez niemal wszystkich wykładowców i wykładowczynie, w tym także również wspomnianą w felietonie Aleksandrę Górską, z którą mieliśmy na I roku zajęcia z aktorstwa). Pedagogika nie przyszła mi też do głowy przy całej reszcie sytuacji o przemocowym charakterze, jakich doświadczyliśmy w AT podczas studiów.

Wg mnie zdanie-teza typu „stosują przemoc, bo nie mieli zajęć z pedagogiki”, nie dotyka istoty problemu. Znam znakomitych pedagogów, którzy nie posiadają żadnego przygotowania pedagogicznego i przygotowanych pod tym względem przemocowców. Sam też podczas wcześniejszych studiów na UW przeszedłem gruntowny, kilkuletni kurs pedagogiki połączony z praktykami szkolnymi i z tej perspektywy mogę stanowczo powiedzieć, że przygotowanie pedagogiczne nie zapobiega byciu obiektem przemocy czy jej sprawcą. Znam też kiepskich pedagogów i wykładowców, którzy nie stosują przemocy jako „metody” nauczania. Nie tu jest pies pogrzebany.

Przekierowywanie poszukiwań źródeł przemocy w teatrze na inne (często również, skądinąd, istotne problemy twórczości czy życia teatralnego, m.in. np. wspomnianych braków programowych na kierunkach teatralnych) to zjawisko, które obserwuję równolegle do rozwoju debaty na temat przemocy w teatrze i serii jej ujawnień. Według mnie przesterowania w rozmowę na tematy okołoprzemocowe (lub niekiedy wręcz na tematy i narracje unieważniające, i bagatelizujące cały problem!) sprawiają, że cała dyskusja rozmywa się, i w żaden sposób nie dotykamy kwestii identyfikowania, nazywania przemocy, ukazywania skali zjawiska. A te kwestie postrzegam jako obecnie najważniejsze. Opieranie sprawy na tematach pobocznych w żaden sposób nie daje też potencjalnym ofiarom żadnych realnych narzędzi do reagowania na wydarzającą się przemoc; dzięki temu trudno znaleźć w sobie motywację do powiedzenia głośno „nie” w sytuacji przemocowej.

No dobrze, ale o czym to wszystko mówi? O tym, że żyjemy w teatralnej schizofrenii. W większości (niemal) wszyscy bez problemu identyfikujemy występowanie różnych form przemocy w teatrze, nawet jeżeli nie zawsze werbalizujemy je jawnie i wprost. Wszyscy w większości zgadzamy się też z tym, że dobrze i korzystnie byłoby pracować nad poszerzaniem świadomości studentów w obszarze potencjalnych problemów świata teatralnego, a także mieć wykwalifikowaną kadrę pedagogiczną. Lecz co z tego, skoro wiedząc to wszystko, zgadzając się ze słusznymi tezami - milczymy, przemilczamy, zamiatamy pod dywan, a niekiedy wręcz – sami stosujemy różne formy przemocy, chociażby te najbardziej błahe? To jest dla mnie clou sprawy: nad świadomością problemu, realnego obrazu teatralnej rzeczywistości i słusznej konieczności zmian jest coś o wiele silniejszego, coś, co trzyma nas w garści: schizofreniczna kultura przemocy oparta na jej akceptacji, bagatelizacji i przemilczaniu.

Postawmy sprawę jasno: wszyscy bez wyjątku jako ludzie teatru jesteśmy przez ten system wychowani i przystosowywani do funkcjonowania w różnych formach przemocy, do traktowania jej jako coś mniej lub bardziej normalnego. Ja także złapałem się na tym, bo zdarzyło mi się pójść w mojej pracy reżysera za daleko – teraz to wiem i widzę bardzo jaskrawo.

Tutaj postanowiłem zatrzymać się na chwilę i rozwinąć ten temat. Pisząc ten tekst zdałem sobie sprawę, że mówienie i myślenie o sobie jako sprawcy przemocy jest dla mnie w pewnym sensie stosunkowo łatwe, bo właśnie: percypuję przemoc w świecie teatralnym, w różnych jej przejawach i formach jako coś bardzo powszechnego, wręcz naturalnego. Percypuję ją na każdym poziomie, zarówno zachowań wobec mnie, jak też krążących po teatralnym środowisku opowieści i relacji o różnych zdarzeniach i zachowaniach. Można powiedzieć, że owe opowieści i sygnały to wręcz pewnego rodzaju tło, szmer, który codziennie towarzyszy robieniu teatru. Dlatego też na tym tle próba pomyślenia o sobie jako o autorze zachowań przemocowych nie jest czymś szczególnie wyjątkowym, nadzwyczajnym. Jest to smutne, prawdziwe, ale też w moim najgłębszym przekonaniu dające możliwość rewizji i podjęcia zmiany – realnej, bo zaczynającej się od siebie. Ja już dawno zrobiłem swój rachunek sumienia. To, że wiele z moich zachowań, które sobie uświadomiłem, to sytuacje stosunkowo dawne, że starałem i nadal staram się zmieniać siebie i moje sposoby reagowania na trudne sytuacje, i że na tle tego o czym możemy przeczytać w ostatnich doniesieniach prasowych wydaje mi się to stosunkowo błahe - nie zmienia faktu, że wciąż czuję z tego powodu ogromny wstyd.

Tak, to prawda – szkoła w najmniejszym stopniu nie wyposażyła mnie w narzędzia do radzenia sobie z przemocą, własnymi i cudzymi emocjami w pracy, z instytucją, itd. Co więcej – byłem przez wykładowców do przemocy nakłaniany na zajęciach z reżyserii. „Aktorów trzeba traktować ostro, oni to lubią, wytrzymają”, „nie możesz pokazać, że jesteś słaby, to ty musisz wiedzieć i nie możesz pokazać, że nie wiesz bo cię zjedzą, to ty musisz ich chwycić za mordę”, itp. Tego typu (fałszywe) prawdy-przepisy były nauczane przez niektórych wykładowców na WR jako rzecz oczywista. Po skończeniu Akademii z poczuciem traumy, musiałem ze wszystkiego tego się otrząsnąć, zbudować się na nowo, nauczyć się wszystkiego w praktyce sam, metodą prób i błędów, startując znów z poziomu kompletnej nieświadomości. Ponad cztery kolejne lata zajęło mi dotarcie do stanu względnego komfortu w pracy reżysera. Rozumiem więc doskonale to, jak szeroko rozumiana przemoc w teatrze działa – z braku narzędzi staje się jedynym skutecznym środkiem do osiągania przyjętych celów. Zgadzam się tu z Maciejem Wojtyszką. Tak, to prawda że źródłem przemocy jest lęk, niewiedza, nieświadomość i brak umiejętności. Tak, kwestia wdrożenia zajęć z pedagogiki czy psychologii profilowanych na system teatralny jest ważna, potrzebna, chciałbym uczestniczyć w czasie studiów w takich zajęciach. Jednak przemoc trwa nie z powodu braków programowych, ale ponieważ panuje powszechne przyzwolenie na jej transmisję, bagatelizowanie, zakładanie, że ona jest, była i będzie, a wręcz, że jest nam potrzebna – bo dzięki niej „najwięcej się uczymy”. To wszystko tworzy swoistą mentalność zgody, zaszczepiana studentom w okresie przygotowania do zawodu. Podstawą do zmiany jest przyjęcie tej świadomości do siebie. Im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym lepiej dla wszystkich i dla samego teatru.

Pisząc tę polemikę absolutnie nie chcę pociągać nikogo do odpowiedzialności czy rozliczać. Wychodzę od tekstu Macieja Wojtyszki traktując jego felieton nie jako „epicentrum zła” (jestem od tego jak najdalszy), ale raczej jako przykład przechodzenia obok istoty problemu. Głosy o zbliżonym charakterze nie są ostatnio rzadkością. Czytam je z zaniepokojeniem i uważam, że należy mówić o tym głośno. Nie jestem za - jak jest to też ostatnio określane - „linczowaniem” kogokolwiek za jego czyny czy ich brak. Wiem też jakie to trudne, bo sam nie jestem wciąż w stanie ujawnić wielu przemocowych sytuacji, jakich byłem świadkiem i w których byłem odbiorcą przemocy. Jest to pewien proces. Dziś zakładam, że jeżeli w przyszłości uda mi się chociaż na bieżąco reagować i odpierać przemocowe praktyki – będzie to postęp. Jestem za mówieniem jasno i wprost, za nazywaniem i za dialogiem, za przedstawianiem swoich perspektyw i analizowaniu swoich błędów. Uważam też, że sprawcy przemocy mają prawo do podjęcia terapii i wdrożenia głębokich zmian w swoim postępowaniu oraz, że w związku z tym system teatralny powinien wykształcić struktury i mechanizmy umożliwiające w przyszłości ewentualny powrót dawnych sprawców do pracy w teatrze – w tym też widzę daleką przyszłość debaty o przemocy. Tylko to może doprowadzić do realnej, konstruktywnej zmiany. Uznawanie, że nie ma problemu albo jest gdzieś z boku, wyrzucenie go do kosza doprowadza do konserwacji panującego systemu. Chciałbym żeby ta pokutująca mentalność i kultura przemocy, w której żyjemy uległy zmianie, po to tylko, żeby można było po prostu, banalnie – żyć i tworzyć lepiej, pełniej, wartościowej (tak, reżyserki i reżyserzy też bywają ofiarami przemocy – instytucjonalnej, finansowej, czasem także ze strony aktorów). Przemoc nie warunkuje (jak zdają się twierdzić niektórzy) powstawania sztuki najwyższych lotów. Jak już wspominałem, do pewnego stopnia zgadzam się z profesorem Wojtyszką, ale o wiele bardziej chciałbym w jego felietonie przeczytać, że  kiedy był dziekanem WR chciał dla nas jak najlepiej, że chciał nas bardziej ochronić przed przemocą (o czym jestem przekonany, czemu też niejednokrotnie dał wyraz swoimi działaniami), ale nie zawsze umiał albo nie wiedział jak lub po prostu bał się. Domyślam się, że tak właśnie było i rozumiem to bardzo dobrze, bo ja też wiele razy się bałem i nie wiedziałem jak, mimo że chciałem jak najlepiej.

Jędrzej Piaskowski, reżyser teatralny

Źródło:

Materiał nadesłany

Wątki tematyczne