„Elizabeth Costello” wg tekstów Johna Maxwella Coetzeego w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Jacek Wakar na swoim blogu.
Na marginesie przedstawienia „Elizabeth Costello. Siedem wykładów i pięć bajek z morałem” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie
Przedziwna sprawa z nowym spektaklem Krzysztofa Warlikowskiego. Na premierze wydał się pokazem mistrzowskim co się zowie, fenomenalnie sporządzoną antologią motywów, tematów i stylistyk wybitnego reżysera, przygotowaną ze sznytem właściwym największym ale jednak powtórką z tego, co dobrze znamy. Chwilę później objawił swą siłę, dając się czytać jako opowieść autobiograficzna, najbardziej osobiste dzieło twórcy, który przechodzi smugę cienia, zagląda w twarz starości i pyta, czy coś jest po drugiej stronie.
Od premiery „Elizabeth Costello” minęło już kilka tygodni, czytam nieliczne recenzje przedstawienia i nie mogę opędzić się od jednej refleksji. Może należy wreszcie zmienić oczekiwania wobec Krzysztofa Warlikowskiego, no i wobec warszawskiego Nowego Teatru. Może trzeba dopuścić do siebie w końcu myśl, iż ćwierć wieku minęło, od kiedy dawny buntownik pokazał w warszawskich Rozmaitościach swego „Hamleta”, chwilę mniej od premiery rewolucyjnych nie tylko w tamtym czasie „Oczyszczonych” Kane. Za rok upłyną dwie dekady od szczególnie ważnego dla mnie Levinowskiego „Kruma” i chwili, gdy zyskałem pewność, że Warlikowski to jest mój reżyser, że i o mnie opowiada i jest mi do niego bliżej niż bym kiedykolwiek przypuszczał. Od tamtej pory teatr Warlikowskiego stał się dla mnie, jak i dla części mojego pokolenia lustrem niepokojów i lęków, zwierciadłem ludzkiego dojrzewania, miejscem zadawania pytań. Nie, nie chodziliśmy na jego spektakle – przynajmniej ja nie po to je oglądałem - by po zakończeniu stwierdzić, że teraz nic już nie będzie takie samo jak wcześniej, jak zawyrokował po „Oczyszczonych” prominentny wtedy krytyk. Szło o te chwile, gdy szeroka skala spotyka się z intymnością, kiedy w przeżyciach bohaterów widać opresję i grozę epoki.
Najbardziej wyraźne było to w „Aniołach w Ameryce” Kushnera, bo przypadły na rok 2007, kiedy powoli rozpraszał się mrok pierwszej kadencji PiS, ale dokładnie widać było, jakie spod ziemi wyłażą demony. A przy tym nie przeprowadził wówczas Warlikowski doraźnej interwencji, nawet na chwilę nie osunął się w publicystykę. Już wcześniej wyraźne było, że to jest teatr daleki od ideologii, teatr metafizyki, a nie doraźnych manifestów. Widać to było w kolejnych inscenizacjach, nawet wtedy, gdy wypełniały je płomienne światopoglądowe wystąpienia. Tak było z monologiem Mai Ostaszewskiej – Elizabeth Costello w „(A)pollonii”, gdy słowami J.M. Coetzeego zrównywała zagładę zwierząt z nowym holocaustem. Podobnie – może i w większym stopniu – z wojennym oskarżeniem wykrzyczanym przez Macieja Stuhra, a zapisanym przez Jonathana Littella w „Łaskawych” – słowami o tym, że wojna jest bardzo blisko. Diagnoza ta w chwili premiery była tylko przestrogą, a na naszych oczach zamieniła się w rzeczywistość. Albo z płomienną przemową Stuhra (a potem Andrzeja Chyry) z „Francuzów”, gdy słowami Fernando Pessoi wygarniał wściekle społeczeństwu słabych i jeszcze bardziej słabych, że to w nim jest początek i koniec globalnej katastrofy.
Na naszych oczach Krzysztof Warlikowski zmienił się jako człowiek i zmienił się jego teatr. Z ojcobójcy stał się klasykiem, z twórcy niepokornego, który rzuca wyzwanie mentorom, przeistoczył się w mistrza, co dla innych jest punktem odniesienia. Jego inscenizacje w chwili rozpoczęcia prób stają się żelaznym punktem najważniejszych światowych festiwali, „Elizabeth Costello” pojawi się tego lata z fanfarami w Awinionie, wcześniej ruszy w prolog światowego tournée. W Nowym Teatrze pracuje zwykle co dwa, trzy lata, pomiędzy powrotami do Warszawy reżyseruje na najważniejszych operowych scenach Europy. A w przerwach spędza czas w Palermo. Tak żyją ludzie artystycznego establishmentu, w skali kontynentu jest ich niewielu. Mamy szczęście, że nasz człowiek jest w tym ścisłym gronie, tylko – na Boga – wreszcie przestańmy oczekiwać od niego nowej rewolucji.
Może i prawda, że inscenizacje Warlikowskiego stały się w jakimś stopniu przewidywalne, tyle że w jego przypadku nie oznacza to stania w miejscu. Prawda, że najważniejsze postaci z aktorskiego ansamblu Nowego Teatru mają w spektaklach swego szefa przypisane emploi i nie za każdym razem je łamią. Tak było choćby po wielokroć w „Odysei. Opowieści dla Hollywood” w przypadku Mai Ostaszewskiej, Ewy Dałkowskiej czy Andrzeja Chyry. I w wielu innych przedstawieniach z najważniejszymi – „Aniołami w Ameryce”, „Krumem” i „Końcem” na czele. Zazwyczaj jednak w fantastycznie przeprowadzonych rolach aktorek i aktorów Nowego można odkrywać znane, choć czasem zmodyfikowane albo celowo przesterowane tony. Tyle że trudno mieć o to pretensje, skoro zebrał się na Madalińskiego zespół niezwykły, skoro fenomenalnie odnajdują się w nim młodzi, a także powracający tutaj regularnie goście, a może już nie goście. Jest w „Elizabeth Costello” Jadwiga Jankowska-Cieślak, jest Maja Komorowska, bywała wcześniej choćby Dorota Kolak. Każda z nich dawała i daje teatrowi Warlikowskiego nieoczekiwaną barwę.
Jeśli jednak „Elizabeth Costello” nie da się ostatecznie wpisać na listę standardowych produkcji reżysera, sprawia to jej na wskroś osobisty ton, swoiste ukrycie się twórcy za fikcyjną, a jednak żyjącą własnym życiem bohaterką. Przypomnijmy oczywistości – stworzył ją John Maxwell Coetzee, umieścił na wiodącym miejscu w kilku książkach, dał jej do wypowiedzenia własne myśli, obarczył swym światopoglądem. Po czym zauważył, że Costello zaczyna istnieć niejako poza nim, rozpycha się na kartach opowieści, anektuje je dla siebie, stając się alter ego pisarza. Coś podobnego uczyniła ze spektaklami Warlikowskiego, począwszy od „(A)pollonii” przez „Koniec” aż do obecnej inscenizacji. W niej właśnie przyszła pora, by zapragnęła dla siebie niemal całej przestrzeni, by w wykładach i bajkach z morałem – jak głosi podtytuł widowiska – eskapistycznie wyrzuciła z siebie prawie wszystko, co leży jej na sercu.
Zaczyna się od przyjazdu Coetzeego (Mariusz Bonaszewski) na uniwersytet w Kapsztadzie, powrotu do przed laty opuszczonego domu, jak sam mówi. Całość ujęta zostaje zatem w autotematyczne ramy, aby mogła posłużyć inscenizatorowi do refleksji, w jakim stopniu sceniczna postać może ingerować w wykreowany świat, a nawet go rozsadzać.
Tytułową rolę grają aktorki różne wiekiem, emploi i doświadczeniem – Jadwiga Jankowska-Cieślak, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Maja Ostaszewska, Ewa Dałkowska i Maja Komorowska. Do finałowej rozmowy Mai Komorowskiej z Jackiem Poniedziałkiem wrócę, ale na razie trzeba powiedzieć tylko, że wszystkie są znakomite, a najbardziej zapamiętałem stającą się ucieleśnieniem filozoficznej odpowiedzialności za świat Ostaszewską i kurczowo trzymającą się życia i kobiecości Dałkowską. Sceny z nią, choć podszyte rozpaczą, zdają się nieomal komediowe i akcentują nowe tony w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Ironia oczywiście nieomal zawsze była w nim obecna, wspaniały był choćby podskórny absurd niektórych sekwencji z „Aniołów w Ameryce”, ale „Elizabeth Costello”, mimo wagi poruszanych tematów, zdaje się iść na tym polu krok dalej. Sceny rodzinne, wszystkie komentarze granych przez Ewelinę Pankowską i Hiroakiego Murakamiego wnucząt, nadają spektaklowi dystans i niespodziewaną może lekkość. Sprawia to, że przedstawienie, choć czterogodzinne, nie piętrzy przed widzami barier nie do przeskoczenia. Można poznawać je warstwami – ktoś zatrzyma się na pierwszej, kto inny dotrze znacznie głębiej. Można próbować odtwarzać poglądy Costello na kolejne kwestie, nie zatrzymując się oczywiście na samej sprawie zjadania zwierząt, sprowadzanego przez niektórych piszących o spektaklu do samego weganizmu. Bliżej byłoby mi jednak do stwierdzenia, iż w tym wesołym, a ogromnie przez to smutnym przedstawieniu Warlikowski jest trochę jak Lars von Trier w arcydzielnej „Melancholii”. Tam na zderzenie z Ziemią kierowała się ogromna asteroida. Świat miał za chwilę przestać istnieć, a granej przez Kirsten Dunst bohaterce wcale nie było żal, bo nie bardzo na istnienie zasługiwał. W „Elizabeth Costello” asteroidy nie ma, ale jest ludzkość pędząca ku katastrofie. Tyle że w odróżnieniu od autora „Przełamując fale” polski reżyser widzi dla nas cień nadziei. Jego inscenizacji nie sposób przypisywać teologicznych etykiet. Znać w niej natomiast chęć spojrzenia na drugą stronę. Szukania zgody na istnienie Boga, bo wówczas i Bóg może zgodzić się na naszą egzystencję.
Warlikowski nie mówi wprost, do odmalowania transcendencji służy mu na przykład fragment z „Powolnego człowieka”, gdy Paula Raymenta (Mariusz Bonaszewski) odwiedza Costello (wspaniały Andrzej Chyra). I zagarnia wokół siebie przestrzeń, bywa fertyczna, ale na końcu języka ma pytanie o przejście na drugą stronę.
Pytanie, które padnie w ostatniej chwili przedstawienia zadane przez Costello Mai Komorowskiej patrzącą szeroko otwartymi oczami właśnie tam. Komorowska pojawia się na – nie wiem – może dwadzieścia minut epilogu i są to chwile nie do zapomnienia. W rozmowie z granym przez Jacka Poniedziałka synem kreśli ideę budowania szklanych rzeźni, by pokazywać ludziom, co robi się ze zwierzętami. I opowiada całą sobą, choć właściwie bez aktorstwa, o jadącym na taśmie po śmierć przez zmielenie kurczaku. Trudno jest pisać o tej scenie, bo choć są w nie jedynie mówiąca Komorowska i słuchający Poniedziałek przekracza swym wymiarem teatralny wymiar. Staje się wyznaniem przerażenia Costello, siłą rzeczy przenoszonym na Maję Komorowską i na nas. A przy tym usiłuje dotknąć podstaw porządku świata, co zezwala na zabijanie. A przy tym wielka aktorka, cały czas powtarzająca, że sama jest u kresu zawodowej drogi, wyzbywa się w niej wszystkiego, co niekonieczne, ozdobne, techniczne. Zostaje z lekko zachrypniętym głosem, co wypowiada słowa, a może słowa płyną przez nią, bezradna wobec obrazu, który słowami maluje. I to on skłania ją, by szukać siebie po tamtej, drugiej stronie.
Nie wiem, jak jest, ale myślę, że „Elizabeth Costello” to najbardziej osobiste przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego. Widzę go w każdej ze scenicznych Costello, słyszę, jak mówi „Elizabeth Costello to ja”, nawet jeżeli wcale tego nie mówi. Pierwszy raz może z taką otwartością traktuje starość, dotyka przemijania, widząc w tych sferach siebie i o sobie samym opowiadając. Na koniec zaś może patrzy oczami Costello – Mai Komorowskiej -pełnymi nadziei, choć przerażonymi. Patrzy i widzi, bo coś tam mimo wszystko jest.