Swój poprzedni felieton o "Klątwie" zakończyłem obrazem swojego stojącego nieklaskania. Z kilku reakcji zrozumiałem, że choć wyraźnie (jak mi się zdawało) wyjaśniałem powody rezygnacji z uderzania w dłonie, moje zachowanie zrodziło pewne nieporozumienia. By je wyjaśnić, muszę zająć się tematem, który też niedawno pojawił się w tym samym miejscu w przypomnianym po latach felietonie Erwina Axera - oklaskami - pisze Dariusz Kosiński.
Mam do nich stosunek mocno ambiwalentny. Nie żebym był przeciw, czy zasadniczo ich nie lubił lub - broń Boże - zwalczał. Po prostu są czasem takie sytuacje, że konwencjonalne klaskanie wydaje mi się nie na miejscu, a czasem (może nawet całkiem często) oklaski brzmią w moich uszach wieloma dysonansami naraz. Właściwie, jak się nad tym dłużej zastanowić, to sytuacje, gdy oklaski odbieram jako harmonijną wewnętrznie i pozostającą w harmonii z tym, co wokół, przekonującą w swej szczerości reakcję, należą do wyjątków. Gdy próbuję sobie przypomnieć taką sytuację z ostatnich lat, przychodzą mi na myśl przede wszystkim owacje po czternastogodzinnych "Dziadach" w reżyserii Michała Zadary, które - niezależnie od tego, jak poszczególni klaszczący oceniali i odbierali przedstawienie, były prawdziwą eksplozją nagromadzonej w sali, porywającej energii. Była w tych oklaskach niekłamana radość i satysfakcja: tak, udało nam się! Zrobiliśmy to! Da