„L’Italiana in Algeri” Gioacchina Rossiniego w reż. Jitki Stokalskiej w Polskiej Operze Królewskiej w Warszawie w ramach VI Letniego Festiwalu Polskiej Opery Królewskiej. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Świat opery posiada różne swoje odcienie. Z jednej strony uwielbiamy umierać w finale z bohaterkami. Tak jest w Tosce Giacomo Pucciniego, Traviacie Giuseppe Verdiego czy Carmen Georgesa Bizeta. Ale bogate pole sztuki posiada też jaśniejszy odcień muzyki – opery komiczne, buffa, w których uśmiech towarzyszy od pierwszej sceny, a galopada i wyścig żartu wyprzedza koleje arie. Te też przyozdobione trudnościami dla wykonawców są dźwięczną okrasą dla uszu widzów. Mistrzem gatunku był nieśmiertelny i jedyny w swoim rodzaju Wolfgang Amadeusz Mozart, a na gruncie włoskim mistrz z Pesaro Gioacchino Rossini. Człowiek obdarzony specyficznym poczuciem humoru, ponoć na co dzień wcale nie ciepły i otwarty, pozostawił po sobie niebagatelną spuściznę. Licząc tylko opery, to bagatela – blisko czterdzieści utworów. Właśnie owe perły wesołości stanowią trzon jego twórczości, a Cyrulik sewilski to mistrzostwo gatunku. Nie inaczej jest z Włoszką w Algierze. Okoliczności powstania dzieła są wieloznaczne. Z jednej strony urok opery mistrza Salzburskiego – Mozarta – Uprowadzenie z Seraju, a inni widzą źródła w prawdziwej historii. Miała ona miejsce w 1805 roku, gdy piraci porwali włoską hrabiankę Antoniettę Frapolli wraz z grupą podróżników i sprzedali na dwór beja Algieru. Po trzech latach uzyskała upragnioną wolność. Nawiązania do twórczości wielkiego Austriaka, a także wątki patriotyczne pojawiają się w dziele Rossiniego, toteż trudno nie wątpić w inspiracje i możliwe nawiązania. Jednak nie zmienia to faktu, że powstało dzieło, które dziś nazwalibyśmy feministycznym. Główną bohaterką jest kobieta wyzwolona, waleczna, odważna i zaborcza. Stoi w opozycji do świata, w którym znalazła się przypadkiem w poszukiwaniu ukochanego. Dziś to dzieło daje tysiące możliwości interpretacji, odczytań oraz współczesnych odwołań – do siły niewiast, szczególnie w czasach protestu, w tym „Strajku kobiet”. Przywołując tenże utwór Polska Opera Królewska powierzyła jego realizację Jitce Stokalskiej. Wytrawnej znawczyni twórczości, wielokrotnie realizującej czy to dzieła Mozarta, czy także Rossiniego. Jednak jej ostatnia praca, choć wyłuszcza humor i jest sprawną opowieścią wątków opery, to nie posiada znamion uwspółcześnienia czy też odniesień do naszej rzeczywistości. Szkoda, bowiem mógłby powstać ciekawy ozdobnik naszych czasów pisany kreską nut włoskiego mistrza.
Libretto opery, choć to komedia, posiada kilka wątków i wachlarz charakterów postaci. Mamy Isabellę, która w towarzystwie Taddeo, poszukuje swojego zagubionego ukochanego Lindoro. Przypadkiem trafia na dwór Mustafy, algierskiego Beja, któremu znudziła się dotychczasowa żona Elvira. Zażyczył sobie nowego nabytku – kobiety z Italii. Otrzymuje to, czego pragnął. Ale kobieca przebiegłość doprowadza do przechytrzenia satrapy i uwolnienia przebywających w niewoli i odpłynięcia do brzegów ukochanej ojczyzny. Opera to swoisty spór cywilizacyjny. Świat Mustafy i Elwiry, będący podporządkowaniem kobiety, poddanej woli swojego pana. To również męska wizja, gdzie siła i miecz wygrywa nad powinnościami rozumu. Po drugiej stronie kobieca, wcale nie finezja i delikatność, ale spryt, inteligencja i zuchwałość. Isabella nie tylko dąży do wybawienia partnera i siebie, lecz również daje lekcje godności żonie Beja. Te kontrapunkty mogły zostać rozwinięte, dopracowane, a tak pozostaje wszystko niestety w domyśle i niuansach. Stokalska dobrze buduje akcję, sceny płyną lekko i zwiewnie, ale owe ciepło nie unosi żaru i gorąca scenicznego, godnego algierskiego nieba. Tło skonstruowane przez Marlenę Skoneczko oraz projekcje Marka Zamojskiego współgrają z intencją inscenizatorki. Umiejscowienie akcji jest symboliczne, lekko zarysowane z elementami architektury i brzegu nadmorskiego, muzułmańskiego miasta. Kostiumy dyskretnie podkreślają charakter postaci. To, co najlepiej wypada, gdyż większość scen dialogowych jest statyczna, to grupowe ansamble. Scena z nadaniem Mustafie tytułu „pappatachi” iskrzy się dobrym humorem, a kostiumy przerysowanych kucharzy zespołu wokalnego są rzeczywiście niezwykle śmieszne. Jednak wprowadzenie sekwencji tanecznych w układzie Aliny Makarenko są nieporozumieniem. Zresztą w całym naszym krajowym kalejdoskopie operowym ukazanie scen baletowych, w ostatnim czasie, stało się jakimś niewyobrażalnym wyzwaniem. W świecie taniec nie jest przypadkową wstawką, ale istotnym elementem widowiska. Warto zwrócić uwagę na operę Les Indes galantes Jean-Philipe Rameau w reżyserii Clementa Cogitore i choreografii Bintou Dembele wystawionej w 2019 roku w Operze Paryskiej. Tam siła i ekspresja ruchu rozsadzały scenę, stawały się jasnym przekazem myśli, pragnień i oczekiwań. We Włoszce w Algierze mamy pląsy kilku pań, które symbolizują harem władcy. No nie można na to patrzeć!
Letniość inscenizacyjną żarem unosi strona muzyczna. Świetnie przygotowana orkiestra pod kierunkiem Dawida Runtza gra zjawiskowo i unosi nas na wyżyny operowych możliwości. Dźwięki płyną zjawiskowo. Każda nuta wybrzmiewa i podkreśla charakter postaci. Wokalnie też jest dobrze. Elwira Anety Łukaszewicz jest wręcz skrojona do owej roli. Znająca swoje możliwości fizyczne, a także posiadająca bardzo dobrą technikę wokalną, góruje nad swoim interlokutorem. Natomiast Mustafa Roberta Gierlacha, który wiele nadrabia mimiką twarzy, wpisuje się idealnie w komizm owej opowieści. Świetnie wypadają fragmenty wspólne protagonistów, których głosy pięknie brzmią i rywalizują o względy i wyzwolenie. Niestety Lindoro Sebastiana Macha ma przed sobą dużo pracy wokalnej. Można nazwać to wprawką, preludium do rozwijania roli, ale na razie bardzo daleko do wcześniej wspomnianej dwójki. Świetnie wypadają kwartety i kwintety oraz sceny zespołowe. Tu jak zwykle Polska Opera Królewska nie posada konkurencji w dobrym przygotowaniu tła muzycznego i wokalnego.
Włoszka w Algierze to propozycja pełna humoru, ale nie rewolucyjna. Dobrze opowiedziana, ale w dojrzałym, lekko przykurzonym stylu. Nie sili się na nowoczesność, ale sprawia radość, że tego typu teatr nie jest nudny i zakonserwowany. Przynosi wytchnienie i refleksję nad dawnymi czasami z uśmiechem na ustach – wśród nas, publiczności, zabieganych i zmęczonych codziennością.