„Kopciuch” Janusza Głowackiego w reż. Ceziego Studniaka w Teatrze Studyjnym w Łodzi na 43. Festiwalu Szkół Teatralnych w Łodzi. Pisze Rafał Turowski na stronie rafalturow.ski.
Okropnie uszy więdły. Ale po pierwsze: wszystkie „kurwamacie” miały przecież szlacheckie pochodzenie – wyszły spod ręki wybitnego pisarza. Po drugie – nie jesteśmy na pensji dla panienek z dobrego domu, tylko w zakładzie poprawczym. Trudno tu o „azaliż”, „bynajmniej” i „niepodobna”.
Wydaje się, że ten tekst był trochę o czym innym 45 lat temu i dziś jest o czym innym – jakby o innym rodzaju zniewolenia, choć nadal stanowi dojmującą metaforę okropnych czasów i beznadziei. A ponieważ w łódzkim przedstawieniu dostajemy opowieść o okrucieństwie i upodleniu przede wszystkim w imię sztuki (a w każdym razie deklaratywnie w jej imię), więc łatwo przychodzą skojarzenia z wciąż niezałatwionymi historiami przemocy w teatrze.
Oglądamy spektakl o zwyczajności agresji, o okrucieństwie, które jest się jednym z narzędzi codzienności – łatwo dostępnym i niebudzącym wyrzutów sumienia. O rolach katów i ofiar, w które się wcielamy, albo w które nas się wciela. Czy Kopciuch (olśniewająca Zofia Wysocka) na pewno źle się czuje w swojej roli? Nie wydaje się być masochistką, ale… sprawia wrażenie nie tylko pogodzonej z tą przemocą, ale i jakby była także z niej genetycznie zbudowana. Świetnie to rozumie wychowawca dziewcząt (znakomity Waldo Bastida), który także nosi w sobie jakoś połamany system wartości.
Zabrakło mi co prawda klucza kulturowego do zrozumienia obecności w tym spektaklu dwóch utworów - włoskiej pieśni, zresztą rewelacyjnie zaśpiewanej przez wspomnianego p. Bastidę, oraz - finału z Dawidem Dąbrowskim, ale i tak rzecz jest poruszająca, porywająca, bardzo precyzyjnie i z poświęceniem zagrana, a sceny zbiorowe z udziałem dziewczyn po prostu wymiatają.
No i wreszcie – mamy fenomenalny finał, właściwie - scenę przedostatnią, która właściwie obraca w proch to wszystko, co powyżej napisałem.