„Szymborska. Kropki, przecinki, papierosy” Piotra Rowickiego w reż. Anny Gryszkówny w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. Pisze Andrzej Lis, członek Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Przedstawienie zaczyna się bardzo realistycznie: Wisława Szymborska 3 października 1996 roku w Domu Pracy Twórczej Astoria w Zakopanem siedzi w pokoju, pali papierosa i pisze wiersz. Natarczywie dzwoni telefon. A za oknem właśnie przechodzi Kot. Wymienili sobie takie uwagi:
WISŁAWA Wyglądasz trochę jak Mręgaty.
KOT A ty wyglądasz trochę jak człowiek, który nie potrafi odebrać telefonu.
Pani Wisława pamiętała pewnego zakopiańskiego kota, ale ten zza okna go nie przypominał. To był jednak Kot niezwykły. Mierzył około dwóch metrów i na oko nie wyglądał ani na przybłędę ani pospolitego dachowca, raczej na potomka całkiem pokaźnego żbika. Taki Kot, który mógł się przyśnić autorce lubiącej koty, choć nigdy podobno z kotem niemieszkającej. Kot, z którym można pogadać na każdy temat. Pofilozofować, powspominać, a jeszcze do tego wypić łyk brandy dla towarzystwa (on z miseczki). Taki Kot, który potrafi wcielać się w różne postacie, towarzysząc Noblistce w retrospektywnym spojrzeniu na jej biografię i twórczość. Na życie, w którym od chwili, gdy jak mówi poetka w okolicznościowym lepieju „Lepszy brak w wychodku skobla, niż od Szwedów dostać Nobla”, wszystko stanęło na głowie.
Agnieszka Przepiórska, aktorka grająca wiele sławnych kobiet w karierze, w tym spektaklu próbuje w każdej scenie skrzętnie iść za Wisławą Szymborską. Nie tylko wtedy, gdy podąża z coraz większym wyczuciem i zrozumieniem za frazami, słowami, kropkami i przecinkami poetki. Ale także i wtedy, kiedy starannie, z uporem i konsekwentnie „dopasowywuje się” do stylu ubierania, doboru kapelusza, do pomnażania swojej energii w myśl zasady allegro non troppo, czyli wesoło, ale nie za bardzo. Z każdą sceną aktorka rośnie i dojrzewa. Jest coraz bardziej uważna, coraz baczniej przygląda się swojej bohaterce, jakby odkrywała Szymborską dla samej siebie.
Bardzo znaczący i ważny udział w tym scenicznym zbliżaniu się aktorki do autorki Noblistki ma reżyserka tego przedstawienia Anna Gryszkówna, pracująca już wcześniej z Przepiórską choćby przy bardzo udanej Ginczance. Przepis na prostotę życia, czy W maju się nie umiera. Historia Barbary Sadowskiej; we wszystkich przypadkach autorem tekstów jest Piotr Rowicki.
Spektakl ma formę kolażu rozwijającego się dwutorowo; z jednej strony pokazuje to, co działo się po otrzymaniu przez poetkę Nagrody Nobla, z drugiej cofa się do najistotniejszych momentów z życia Szymborskiej. Podkreśla to jeszcze scenografia Andrzeja Witkowskiego, szkicowa, wyklejankowa, niedopowiedziana wprost, z jedynie wypunktowanymi znaczącymi rekwizytami, takimi jak na przykład maszyna do pisania. Każda ze scen utkana jest wokół jakiegoś utworu przewodniego, wiersza czy fragmentu korespondencji. Jednak w takim przedstawieniu jak to, zrozumienie nie tylko intelektualne, ale przede wszystkim bardziej emocjonalne, czasem abstrakcyjne, czasem surrealistyczne, czasem po prostu bardzo intuicyjne, wydaje się bezcenne. Wspólne poczucie humoru, rodzaj uprawianego dowcipu, wspólny rytm na scenie, podobne tony tworzą przedstawienie.
Szczęśliwie u boku bohaterki przedstawienia znalazł się ów Kot wielkolud (Antoni Milancej), który staje się przewodnikiem po jej własnym życiu. W przedstawieniu gra aż jedenaście ról. Od dość skomplikowanego „Podmiotu lirycznego”, po strażaka grającego wprawdzie Hejnał z Wieży Mariackiej, ale także Nic dwa razy się nie zdarza w taki sposób, żeby widownia mogła w tym graniu włączyć się do chóralnego śpiewania.
W teatralnej biografii pojawiają się też ważne dla Szymborskiej postacie z jej życia: ojciec Wincenty Szymborski, który zabrał poetkę na pierwszą przejażdżkę dziwacznym bicyklem; mąż Adam Włodek – przyjmujący jej pierwsze wiersze do druku czy wieloletni partner Kornel Filipowicz. Z Filipowiczem łączył Szymborską dwudziestotrzyletni związek. Niesformalizowany, partnerski, głęboki, o którym ze sceny padły słowa: „Jesteśmy końmi które cwałują obok siebie. I nigdy się nie spotykają, bo ciągle gdzieś pędzą. A mnie się wydaje, że to tylko ty jesteś rumakiem cwałującym przez życie, z kolegami, wędkami, spławikami, robakami a ja biegnę za tobą z siodłem i próbuję cię osiodłać. Tylko, że nigdy mi się to nie uda, bo jesteś za szybki, słyszysz co mówię? Za szybki!”
Wieloletnią przyjaciółkę Wisławy Szymborskiej Joannę Kulmową zagrał Antoni Milancej w słomkowym kapelusiku ozdobionym kwiatkami z łąk strumiańskich. To zapewne miała być pochwała natury! Kulmowa mieszkała w Strumianach, niespełna trzydzieści kilometrów od Szczecina. Tam ona i jej „ brodacz” czyli mąż Kulma (filozof, organista, dyrygent chóru, reżyser, współzałożyciel Polskiej Opery Kameralnej), rdzenni warszawiacy, postanowili osiąść na stałe na kilkadziesiąt lat. Tam przyjmowali gości w wiejskiej siedzibie pełnej kotów, psów, a także innych leśnych stworzeń. Tam wymyślali repertuar Opery, pisali, przemyśliwali życie. I cieszyli się nim.
„Błoga cisza. Długa, błoga, cisza. Bardzo długa, bardzo błoga cisza. Halo, jest tam kto? Dlaczego nikt ode mnie niczego nie chce? Ja tu jestem. Przecież jak tam patrzyłam, w tamtą stronę, to była wieża. No dobrze, jeden dzień bez niej jakoś wytrzymam. Tylko, że te drzewa są tak bardzo do siebie podobne, właściwie wszystkie wyglądają tak samo. Na dłuższą metę, to strasznie nudne. I brakuje mi inspiracji. Kawiarni. Ludzi. Nie, nie ludzi. Ludzi w sumie najmniej. Żeby tak sobie pójść, usiąść, posłuchać. Gwaru, tramwajów, autobusów, samochodów, skąd tu tyle komarów? Ja nie chcę, ja się duszę, to powietrze nie ma w ogóle żadnego zapachu, ratunku! Ja chcę smogu! Wracamy do siebie.”
No więc wracamy: ja Wisława do Krakowa, ty Joanno do Strumian. Noblistka wolała krakowski spleen, czyli krakowską depresję, którą z humorem, inteligentnie przełamywała każdego dnia. Tam była u siebie, tam miała wielu przyjaciół. W jednej ze scen przelatują z Kotem nad dachami miasta; a mądry Mręgaty taką oto snuje refleksję: „W tym mieście jest takie zagęszczenie poetów, że strach. O, patrz, tam! Korki liryczne się porobiły. Szpitalna stoi. Floriańska, stoi Mikołajska to samo. Na placu Świętego Ducha tłum! Wszyscy błagają o natchnienie, a niby tacy ateiści. Patrz co tu się wyrabia! Wszędzie pogięte kartki, ołówki, niedokończone rękopisy. Czujesz, stężenie rymów w powietrzu?”
Nie tylko wśród poetów krakowskich miała przyjaciół. Piotr Rowicki w swojej sztuce dokonał uzasadnionego wyboru. Wątków, dzieł, inspiracji. Gdyby uwzględnił wielu innych przyjaciół poetki, tych od listów, karteczek, wyklejanek, limeryków, moskalików, lepieji, podsłuchańców czy loteryjek, to przedstawienie musiałoby trwać i trwać…