EN

14.07.2022, 16:31 Wersja do druku

No i… tak to, panie Mozart

fot. Krzysztof Bieliński / mat. teatru

„Amadeusz” Petera Shaffera w reż. Anny Wieczur w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

Peter Shaffer, który w wielu krajach cieszy się opinią jednego z najpopularniejszych współczesnych dramaturgów angielskich, w 1980 roku otrzymał prestiżową nagrodę „Tony Awards” za swój dramat „Amadeus” napisany w roku 1979. Dość szybko „Amadeusz” pojawił się na polskiej scenie, konkretnie w Teatrze na Woli, a prapremierę reżyserował Roman Polański (sam wystąpił w roli Wolfganga Amadeusza Mozarta, natomiast Tadeusz Łomnicki wcielił się w postać Salieriego). Jednak większość widzów na całym świecie poznała utwór Shaffera dzięki oskarowej, kinowej wersji Milosa Formana (według scenariusza autora sztuki), zrealizowanej w 1984 roku. Kanon, który w interpretacji dramatu ustanowił Forman i odtwórcy głównych ról, pokazując dramatyczną siłę konfrontacji marzeń o geniuszu z samym geniuszem jest trudny do przełamania. I chyba nigdy się to nie udało. W Teatrze Dramatycznym w Warszawie możemy zobaczyć kolejną interpretację sztuki Petera Shaffera, tym razem w tłumaczeniu Macieja Stroińskiego i w reżyserii Anny Wieczur. Cenię dorobek pani reżyser, bardzo lubię jej muzyczne (i nie tylko) spektakle. Mam spore zaufanie do Anny Wieczur, ale mierzenie się z legendą jest zawsze ryzykowne. Jednak reżyserka z entuzjazmem i przekonaniem podjęła wyzwanie, a przystępując do realizacji dramatu mówi: „Potencjał tego konfliktu pomiędzy kompozytorami jest bardzo wielki i wręcz tragiczny”. I konsekwentnie, odważnie go wykorzystuje. Czy jej „Amadeusz” będzie przebojem i złotymi zgłoskami zapisze się w historii teatru? Niewykluczone.

Sztuka Shaffera, opowieść quasi–biograficzna o Mozarcie i Salierim jest historią morderczej zawiści, walki dwóch artystów – muzyków: geniusza wszechczasów oraz człowieka, który od dzieciństwa ma tylko jedyną ambicję – być wielkim kompozytorem. Narratorem w sztuce angielskiego dramaturga jest Salieri, bez mała od początku w niezgodzie ze swą mikrą pozycją w bożym planie i – jego zdaniem – niesprawiedliwym podziale talentów. Pierwsze spotkanie z Mozartem pokazało mu, że jego muzyczne pragnienia są nic nie warte, skończył się, ale on i tylko on sam to wie. Natomiast świat wokół cesarza Józefa II nie musi tego odczuć, ziemskie fawory są rozdzielane inaczej i to właśnie stanowi podstawę jego poczynań i esencję mścicielskich działań. Nieokrzesany, naiwny i nieco infantylny mały człowiek o sprośnym chichocie (jak mówi o autorze „Wesela Figara” Salieri) jest z kolei szczery i pełen dobroci, w dodatku świadomy swego talentu. Doprowadza to do obsesji kompozytora dworu Habsburgów. Samotność Mozarta walczącego o przeżycie i uznanie, tragedia artysty, który płaci wysoką cenę za boży dar, konsekwentnie acz niejawnie niszczony przez dworskie intrygi, wzrusza i nieodmiennie skłania do refleksji, choć wiemy, że ta historia nie jest oparta na znanych faktach.

Spektakl Anny Wieczur jest przygotowany z rozmachem, niezwykle dopieszczony, precyzyjny w każdym elemencie, szczegółowo przemyślany i bardzo muzyczny. To znakomity teatr formy i treści. Zarzuty, że przegadany są nie na miejscu – gdzie, jak nie w teatrze jest miejsce dla słowa, monologu, rozmów?? Jest czas i na muzykę, i na śmiech, i na ból. Na magię. I nie ma w tym żadnej przesady, zadęcia. Specjalnie do tego przedsięwzięcia stworzono orkiestrę złożoną z około czterdziestu osób, którą podziwiamy na scenie. Kieruje nią dyrygent Jacek Laszczkowski. Obok muzyków, dobrze widocznych za zwiewnym, przejrzystym ekranem, występują młodzi śpiewacy operowi, którzy uczestniczą w przebiegu akcji spektaklu. Publiczność ma okazję usłyszeć trzydzieści dwa fragmenty muzyki Mozarta. „Będzie to muzyka z różnych okresów życia Mozarta, o różnym charakterze – od utworów lirycznych, przez pewne rozbuchanie. Zaprezentujemy cały przekrój jego wrażliwości muzycznej – cały kalejdoskop utworów” – wyjaśnia Anna Wieczur. Taka koncepcja reżyserska i inscenizacyjna to niewątpliwie również rodzaj hołdu złożonego twórczości Mozarta.

Ale najważniejsi są aktorzy, którzy doskonale „czują tekst” Petera Shaffera i z wielką dbałością budują swoje postacie. Cyzelują każde słowo, grają gestem, ubieloną twarzą, wprawnym ruchem. Dopasowują się, niemal spajają z klimatem dworskich rozmów i intryg u boku cesarza Józefa II, kreśląc w ten sposób barwny obraz epoki Mozarta. Wizyta w XVIII-wiecznym Wiedniu ma swój początek w domu Antonio Salieriego, pochodzącego z Włoch nadwornego kompozytora cesarza. W pierwszej scenie spektaklu, stojąc u wrót śmierci, Salieri opowiada historię swego życia, wraca we wspomnieniach do walki z rywalem i postanawia objaśnić dlaczego znany, zadowolony z życia, ceniony kompozytor, będący u szczytu powodzenia, postanowił zniszczyć Mozarta. Salieri przeżywa swoisty szok, gdy do Wiednia przybywa Mozart – arogancki młodzik, bezczelny, rozmiłowany w niewybrednych żartach, jednak przez Boga obdarzony nadludzkim talentem. Jego geniusz muzyczny nie ma sobie równych, a tego Salieri nie może ścierpieć. Dlatego staje się zgorzkniałym i przebiegłym wrogiem Amadeusza, z pretensjami … do samego Boga (który w jego mniemaniu zakpił z najczystszych pragnień oddanego sługi).

„Ja zrodziłem się dla miłości sztuki” – mówi Salieri w sztuce Aleksandra Puszkina. „Jestem zawistnikiem, zazdroszczę bez miary, udręczony jestem zazdrością. O, nieba! Gdzież jest sprawiedliwość[…]”. I taki właśnie jest „król sceny”, Adam Ferency w roli Salieriego. Potrafi grać zarówno mocno, jak i subtelnie, z delikatnością. Swoją postać buduje z drobnych elementów i namiętności – cieniując pozwala sobie na grymas, ruch i wymowny bezruch. Mimiką, ruchem dłoni, nawet krokiem sam bez mała „tworzy” niektóre sceny. Znakomity, gdy kpi i drwi, równie dobry, kiedy umiera z zawiści. I nie ma tu mowy o naśladowaniu poprzedników – z wprawą, techniczną biegłością tworzy swoją postać. Jest zabawny, czasem patriarchalny i przerażający, zmienny jak kameleon. Takiego Salieriego jeszcze nie widziałam (choć w pamięci mam wspaniałą kreację Zbigniewa Zapasiewicza, który wcielił się w tego bohatera w Teatrze Telewizji w 1993 roku). Prawdziwie mistrzowski popis!

W roli tytułowego Amadeusza występuje Marcin Hycnar. Po Polańskim czy filmowej kreacji Toma Hulce’a przyszedł czas na kolejnego Wolfiego. Hycnar szaleje na scenie, szarżuje – ale z wyboru, nie przekraczając koniecznych granic. Zresztą ta rola wymaga brawury. Aktor doskonale oddaje osobowość i stan ducha bohatera, jego uczuciowość, ludzką ułomność, nieżyciowość i naiwność. To prostak, próżniak i hulaka zdaniem zawistników, a według bliskich człowiek wielkiego serca i entuzjasta życiowych radości. Mozart – Hycnar ma świadomość własnej wartości oraz wyjątkowości swego talentu, która ściąga na niego nienawiść przeciętności. W drugiej części spektaklu farsowy styl znika z jego zachowania, milkną cięte riposty, blednie też dziecięctwo i humor wraz z młodzieńczą beztroską. Zamiast nich pojawia się przejmujący tragizm i słabość umierającego człowieka. Hycnar świetnie poradził sobie z tą przemianą, pokazując duszę artysty wypełnioną dramatyczną, bolesną świadomością osamotnienia.

W postać cesarza Józefa II, człowieka niemuzykalnego, lecz pretendującego do roli mecenasa artystów wciela się Modest Ruciński. Aktor z wyczuciem groteski i powagi, ani trochę nie przerysowując swej postaci, wsłuchuje się w rytm przestawienia, czuły na grę pozostałych występujących. Ruciński obdarza bohatera swym indywidualnym rysem, który przydaje postaci sporo ciepła („no… i tak to”). Doprawdy, ujął mnie swoją rolą.

Jeszcze Barbara Garstka jako Konstancja, żona Mozarta – uroczo, z wdziękiem, czasem bawi nas, czasem wzrusza – zwłaszcza pod koniec spektaklu, gdy przy dźwiękach „Lacrimosy” z Requiem żegna z płaczem ukochanego Wolfiego.

Ale nie byłoby tego przedstawienia bez aktorów drugiego planu: Maciej Wyczański jako dyrektor opery Orsini Rosenberg jest wyborny, równie dobry Karol Wróblewski jako szambelan von Strack oraz Zbigniew Dziduch – baron van Svieten. Wyczuwają komediowy ton i idąc za wskazówkami Anny Wieczur dobrze oddają jej reżyserski zamysł. Na koniec wymienię intrygujących Venticellich – Łukasza Lewandowskiego i takiegoż Sławomira Grzymkowskiego. W duecie grają niepoprawnych żartownisi, aż do przesady, acz cudnie złośliwych i hałaśliwych, którzy otwierają i zamykają spektakl. Obaj mocno tkwią w świecie umownego teatru, nieustannie towarzyszą Salieriemu, jak koty wspinają się po balkonach i komentują wydarzenia.

Przestrzeń teatralna tworzy tu znakomite tło dla monologów, dialogów, emocjonalnych obrazów, nieraz zabawnych, z czasem coraz bardziej dramatycznych, w których przepych szytych na miarę (w przenośni i dosłownie) kostiumów autorstwa Martyny Kander pozwala widzom czuć atmosferę tamtych czasów, a charakteryzacja odwołuje się do symboliki, teatralnej umowności, z ukłonem w kierunku commedii dell’arte. Nie ma tu miejsca na uwspółcześnianie – Mozart jest dzieckiem swej epoki, zamożni wiedeńczycy noszą się elegancko i na bogato. Równie dobrze komponuje się z całością wstrzemięźliwa scenografia Maksa Maca (wciąż w klimacie XVIII wieku), która nie odwraca uwagi od przebiegu akcji. Anna Iberszer, znakomita choreografka i tancerka, dba o ruch sceniczny, idealnie dopasowany do pozostałych elementów. Dodatkowym smakiem jest światło Pauliny Góral, dla podkreślenia uczuć i emocji – bardzo ważne w tej inscenizacji. Dzięki takiemu zespołowemu wysiłkowi spektakl może uchodzić za perfekcyjny.

„Amadeusz” w Teatrze Dramatycznym to mistrzowski popis aktorów, wprawnie kreślących barwne sylwetki bohaterów oraz ich portrety psychologiczne. To także wyraz twórczej ekspresji pani reżyser, oddającej klimat epoki, bogactwo nastrojów i emocji, hołd złożony muzyce geniusza – za takim teatrem muzycznym tęskni scena i takiego teatru dramatycznego oczekuje widz. Przemawiający do serca i ducha spektakl z pewnością na długo pozostanie w pamięci warszawskiej publiczności.

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła