„Imagine” w reż. Krystiana Lupy, koprodukcja Teatru Powszechnego w Łodzi i Teatru Powszechnego w Warszawie. Pisze Marta Zdanowska w dwutygodniku.com.
Trudno w polskim teatrze o kogoś, kto lepiej zarządza sceniczną metaforą rozpadu niż Krystian Lupa. Szukajcie, ale nie znajdziecie.
Wyobraź sobie własną śmierć i życie ostatniego człowieka na Ziemi, nadmiar bodźców i brak sensu, koło powtórzeń i śmietnik historii. A potem wyobraź sobie, że może być inaczej. Droga, w którą zabiera widza Krystian Lupa w „Imagine”, biegnie wielotorowo, zatacza kręgi i nie pozostawia złudzeń: to spektakl wielkiej deziluzji, bo bliżej nam dziś do apokalipsy niż do utopijnego świata bez wojen i religii, o którym śpiewał Lennon. Artystyczne ikony kontrkultury lat 60. stają się w „Imagine” pretekstem do opowiedzenia o teraźniejszości, a nawet przyszłości naszego gatunku. Za reżyserem chciałoby się wtedy powtórzyć: „Może to się jeszcze da odwołać, to wszystko?”. Bo zegar powoli odlicza nasz czas…
Pięcioipółgodzinny spektakl „Imagine” Krystiana Lupy, koprodukcja
warszawskiego Teatru Powszechnego im. Zygmunta Hübnera i Teatru
Powszechnego w Łodzi, niewątpliwie był jednym z najbardziej oczekiwanych
spektakli 2022 roku, a fakt, że premiera odbyła się po wybuchu wojny
w Ukrainie, w oczywisty sposób wpłynął na sceniczną wymowę tekstu. Choć
reżyser wielokrotnie podkreślał, że nie miał zamiaru konstruować
spektaklu o niezrealizowanej utopii, „marzeniu ani o marzycielach”,
dopiero przyjmując uchodźców z Ukrainy i oglądając w mediach (sic!)
masowe ludobójstwo w Buczy czy Irpieniu, większość z nas zrozumiała, że
rewersem utopii nie jest wcale zmechanizowana dystopia, a wojenna
apokalipsa. Wyjątkowo długi czas niewinności Europy skończył się z dnia
na dzień, a tym samym upadła też naiwna wiara w humanizm i pacyfizm,
spadek po latach 60. Bohater Lupy powie o tym dobitniej: „Półgłówek
kolbą wali cię w pysk i srasz i rzygasz swoją duchowością”. Mimo to,
a może właśnie dlatego Lupa zadaje w swoim spektaklu wieczne pytania
intelektualistów „na wysokim C”: czy możliwy jest humanizm
i człowieczeństwo po Auschwitz (choć wiemy już, że punktem odniesienia
stają się na naszych oczach masowe groby na wschodzie Ukrainy), czy
możliwa jest zmiana paradygmatu, czyli wyzwolenie się od męskiego „buca
wojny” albo co skłania człowieka do samospalenia w proteście (po raz kolejny przypomniane
auto da fé Piotra Szczęsnego). I właściwie, dlaczego reżyser miałby
takich pytań nie zadawać? We współczesnym teatrze nie da się wszystkiego
zatańczyć, zaśpiewać ani ograć wspólnotą społeczną, człowiek czasem
pyta też ontologicznie: jak i po co w ogóle żyję? Chodzi wtedy o męczące
„Ja”, człowieka w kontekście metafizycznym, nie społecznym, nie ma więc
sensu kruszyć kopii o patos. Zwłaszcza że „Imagine” jest najbardziej
wyważonym, ironicznym i autoironicznym spektaklem Lupy od lat, sporo tu
specyficznego humoru, co delikatnie przenosi środek ciężkości i pozwala
reżyserowi oraz aktorom kpić z samych siebie. Ale o tym później.
Oglądając w mediach masowe ludobójstwo w Buczy czy Irpieniu, większość z nas zrozumiała, że rewersem utopii nie jest wcale zmechanizowana dystopia, a wojenna apokalipsa
Spektakl składa się z dwóch części, odmiennych stylistycznie, gatunkowo i czasoprzestrzennie, choć czasoprzestrzeń rządzi się u Krystiana Lupy własnymi prawami, co przysparza jego teatrowi zarówno wyznawców, jak i wrogów. Pierwsza część to symboliczna stypa po śmierci Lennona, spotkanie widm i demistyfikacja epoki „dzieci kwiatów”. Wprowadzi nas w nią postać Antonina Artauda, zmarłego w 1948 roku francuskiego reżysera, dramaturga i aktora, twórcy performansu scenicznego, który dożywa swoich ostatnich chwil w zawieszonym poza czasem squacie. To właśnie on, chory, stary i zmęczony (w tej roli Grzegorz Artman), zaprosi na rozliczeniową noc złotą generację lat 60.; przyjdzie Patti Smith (Marta Zięba), Janis Joplin (Karolina Adamczyk), Susan Sontag (Anna Ilczuk), Timothy Leary (Julian Świeżewski), aktorka Marieliv (Ewa Skibińska), Lucy (Michał Czachor) i inni. Lupa pomiesza tu czas żywych i umarłych z pełną świadomością inspiracji, jaką dla generacji marzycieli był Artaud: choć element ten nie pojawił się w spektaklu, warto przypomnieć, że w 2019 roku Patti Smith i Soundwalk Collective nagrali płytę „The Peyote Dance” poświęconą w całości Artaudowi, bazującą na jego rytualnej podróży do Indian Rarámuri w Meksyku, a fenomenalny utwór „Ivry” Lupa mógłby z powodzeniem wykorzystać muzycznie w „Imagine”.
Imagine, reż. Krystian Lupa, dramaturgia: Krystian Lupa i kreacja zbiorowa aktorów, Teatr Powszechny w Warszawie i Teatr Powszechny w Łodzi. Premiera: 23 kwietnia 2022„Imagine”, reż. Krystian Lupa, dramaturgia: Krystian Lupa i kreacja zbiorowa aktorów; Teatr Powszechny im. Zygmunta Hübnera w Warszawie i Teatr Powszechny w Łodzi. Premiera: 23 kwietnia 2022
Schorowanemu Artaudowi towarzyszyć będzie na scenie młodszy sobowtór (Andrzej Kłak), ironicznie określający samego siebie jako funkcjonującą „resztkę mózgu” bohatera, co pokazuje, że Lupa powraca do interesującego scenicznie i psychologicznie pomysłu multiplifikacji bohatera, wykorzystanej już wcześniej w „Procesie”. Skądinąd, rola Andrzeja Kłaka jest absolutnym majstersztykiem magnetyzmu scenicznego, to na nim opiera się ramowo pierwsza i całkowicie druga część „Imagine”, a biorąc pod uwagę poprzednie kreacje Kłaka u Lupy, śmiało mogę nazwać aktora „Najwspanialszym Neurotykiem Polskiego Teatru”. Tak, to komplement.
W pierwszej części „Imagine” widz znajdzie sporo tropów, które towarzyszą Krystianowi Lupie od dawna: opowieść o artystyczno-intelektualnej bohemie i popapranych stosunkach międzyludzkich w mikrospołeczności artystowskiej, znaną z „Factory 2” (nie bez przyczyny jako refren muzyczny powraca w „Imagine” właśnie Velvet Underground „Venus in Furs”); przestrzeń choroby i umierania, której najważniejszym elementem jest zawsze łóżko – do zalegania, choroby, starości, konania; a wreszcie cały ten depresyjny, grupowy bezwład, nieruchomość, statyczność, przerywaną nagłymi, niekontrolowanymi wybuchami agresji w czasie rozmów. Nie ma wątpliwości, że jednocześnie jesteśmy i u jakiegoś kresu, i w pętli czasowej: John Lennon raz już umarł, przeżywamy to ponownie, a męczący, powtarzalny zarzut Antonina „(…) Dlaczego spierdoliliśmy coś, za co się wzięliśmy, o czym powiedzieli nam prorocy naszych czasów?” – to nic innego jak rozliczenie generacji z zestarzenia się i wyrośnięcia z marzeń o świecie bez nacjonalizmów, wojny, religii. Choć tkwimy w narracji o kontrkulturze lat 60., to jak bumerang powraca oczywiste rozpoznanie, że za zmianę odpowiada czas każdej generacji, o czym wspomina Marieliv (Ewa Skibińska) w projekcji z offu: „Starzenie się jest strasznym procesem, na który narażony jest człowiek. Tak bardzo chcemy być w gronie dwudziestolatków, chcemy wiedzieć, z czego się śmieją”. W takich momentach, podobnie jak w symbolicznej scenie z drugiej części, w której drzwi wloką się za bohaterem (Antoninem-Kłakiem) po scenie („Od pewnego czasu te drzwi włóczą się za mną, drzwi teatralne, pozbawione futryn”), widać podszewkę tekstu, fakt, że „Imagine” jest także spektaklem o starzeniu się, znikaniu, odchodzeniu stąd. O przejściu przez drzwi donikąd. O śmierci.
Rola Andrzeja Kłaka jest absolutnym majstersztykiem magnetyzmu scenicznego
Wróćmy jednak do podstawowej warstwy tekstu. Lupa pozwala zaglądać polskiej rzeczywistości społecznej na scenę niejednokrotnie i w różnych konfiguracjach, dlatego Susan Sontag (Anna Ilczuk, wspaniale przeintelektualizowana w roli tak odmiennej od swoich wcieleń scenicznych) przemywa oczy po ataku gazem pieprzowym na ulicznym proteście, fragmenty „Otwarcia” ze „Szczelin istnienia” filozofki Jolanty Brach-Czainy sąsiadują z czytaniem „Skowytu” Allena Ginsberga, a jednym z budzących śmiech publiczności fragmentów jest podsumowanie koncepcji filozoficznej à la imagine w wersji polskiej: „(…) Jakiś filozof napisał, polski/ – Istnieje jakiś polski filozof?/ – Bauman/ – On nie jest polski/ – No więc powiedział: Wyobraźmy sobie, że ta pieśń «Imagine» zamienia się w realny program polityczny. (…) To raczej państwo musiałoby to wszystko przeprowadzić, a potem zniknąć. To musiałby być terror (…) Totalna wojna pacyfistów z ludzkością! Nie warto sobie zawracać głowy marzeniami/ – Skąd żeś to wytrzasnął?/ – Czytam. / – I po chuj czytać takie rzeczy?”.
Ale pierwsza część „Imagine” to też pytanie o możliwość i sens istnienia wspólnoty pokoleniowej, o demiurgiczną iluzję, albo po prostu bezczelną wiarę, bez której nie ma szans zmiany czegokolwiek, o narkotyki jako ślepy zaułek z pozornie jasnym światłem, które tak bezlitośnie opisze uczestniczka i obserwatorka kontrkultury w Stanach z końca lat 60., Joan Didion w „Dryfując do Betlejem” (a po niej powtórzy to wielu innych). Są wreszcie i traumy, powielane z pokolenia w pokolenie, które symbolizuje na scenie kozioł gimnastyczny / kozioł ofiarny i upiorna opowieść Michaela (Michał Lacheta) o lekcjach gimnastyki w szkole. Tylekroć pokonany, przeskoczony, a nadal tu stoi, jak życiowe upokorzenie: każda grupa społeczna wcześniej czy później kogoś obsadzi w roli kozła ofiarnego, żeby poczuć się lepiej.
Pierwsza część „Imagine” to pytanie o możliwość i sens istnienia wspólnoty pokoleniowej
Krystian Lupa jest reżyserem na tyle świadomym materii, w której pracuje, że doskonale zdaje sobie sprawę z wytrzymałości widza na kilkugodzinną jeremiadę i równie dobrze zna zasady kontrapunktu. Na koniec części pierwszej publiczność otrzyma miękką scenę striptizu Tima (Timothy Leary / Julian Swieżewski), jego taniec w lateksowej sukience i prywatną historiozofię, według której czasem świat można zbawiać samemu, jednoosobowo lub dwuosobowo, prywatnie, zanim ludzkość ruszy się choć o krok. Choćby nosząc lateksową sukienkę, w której dobrze się tańczy, i unikając zaszufladkowania w idiomach przypisanych do tożsamości płciowej, bo człowiek jest po prostu seksualny. Homo czy hetero, who cares? I jeśli gdziekolwiek w „Imagine” realizuje się utopia, to właśnie w tej scenie. W momencie przeobrażającym się stopniowo w komunię z LSD jako hostią, udzielaną przez kapłana Leary’ego byłym wyznawcom psychodelików, ze zbiorową inkantacją „Skowytu” Ginsberga. W zasadzie scena ta mało różni się od ekstrawaganckiej rzeczywistości, w której Timothy Leary, psycholog i wykładowca akademicki, prowadzący na Uniwersytecie Harvarda eksperymenty z LSD, otrzymał od zachwyconych nim multimilionerów w zarząd willę i spory teren w Millbroak, tworząc tam religijną komunę wyznawców kwasu, medytacji i psychodelicznych doświadczeń. I tak kwas stał się religią. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zdelegalizowano LSD, a Leary nie trafił do więzienia. Nikogo na widowni nie powinno w tym halucynogennym kontekście zdziwić ponowne przyjście na świat Johna Lennona jako zmartwychwstałego Chrystusa, w którego rany mogą włożyć palce niewierni dezerterzy marzeń. Każdy ma swoich świętych i swoje powołanie. Metaforycznie pokazuje to naga scena niesienia na plecach przez Susan Sontag (Anna Ilczuk) Antonina (Andrzej Kłak) – w której pomijając już fizyczną trudność, metaforycznie odbija się wzięcie na barki czyjegoś intelektu i poniesienia go intelektualnie – w swoich tekstach – dalej, choć inaczej – do ery AIDS, terroryzmu i tortur w Abu Ghraib. Końcowe dla pierwszej części wytłumienie, obumarcie, złożenie do grobu nagich protagonistów „rewolucji obyczajowej” to jedna z tych scen, w których Krystian Lupa pokazuje najdobitniej, że trudno w polskim teatrze o kogoś, kto lepiej zarządza sceniczną metaforą rozpadu. Szukajcie, ale nie znajdziecie.
Nikogo na widowni nie powinno zdziwić ponowne przyjście na świat Johna Lennona jako zmartwychwstałego Chrystusa, w którego rany mogą włożyć palce niewierni dezerterzy marzeń
Druga część „Imagine” niczego widzowi nie ułatwi: będzie apokaliptyczną wizją przyszłości, w której do ludzkości powrócą konsekwencje wszystkich błędów popełnionych wobec natury i własnego gatunku. Ziemia wyschnie jak pustynia, po upadku cywilizacji ludzie będą żyć w strefach przygranicznych, na śmietniku, wśród rupieci. Współcześni uchodźcy jutro staną się całą ludzkością. Poczucie absolutnego zagubienia i zaszczucia będzie towarzyszyło widzowi w projekcjach wielkoformatowych, w zapętlającej się jeździe Antonina samochodem donikąd: na zbliżeniach, w otchłani, po śmierci, bez punktu odniesienia, w szaleństwie, na pustyni. Ta część to także wielka opowieść o samotności – nie bez przyczyny słyszymy w tle „All Is Loneliness” Janis Joplin, Andrzej Kłak (Antonin) recytuje fragment Wielkiej Improwizacji, „Samotność – cóż po ludziach”, stopniowo przechodząc we własny monolog, by wreszcie złamać zasadę czwartej ściany, usiąść na widowni z telefonem w ręku i zrobić nam wspólne selfie (ku przerażeniu / radości pierwszego rzędu – zależy od poziomu stresu w tym rzędzie). W drugiej części daje też o sobie znać zasada tworzenia spektaklu na bieżąco, performowania go tu i teraz, Lupa z offu wtrąca się do tekstu częściej, dopowiada, komentuje zachowania aktorów (o Antoninie-Kłaku: „Ledwie wyszedłeś, a ten już kurwi się z publicznością”, i o publiczności („O, znowu wychodzą”), mamrocze, śpiewa i daje o sobie znać. Ten styl znamy już z poprzednich spektakli reżysera.
W sukurs widzowi przychodzi w tej części ironia i świetna scena przybycia na Ziemię Obcych, istot pozaziemskich, które nie znają słowa „ale”, bo używają jedynie „i”, uważają, że depresja to ustanie presji, a ostatniego człowieka zabierają ze sobą z litości do statku kosmicznego, bo „jego program ma jakiś węzeł i trzeba go rozwiązać”. W jego miejsce na Ziemię wróci Antonina (Marta Zięba), kobieta, inna zasada myślenia i przeciwieństwo. To ona stanie się odpowiedzialna za stworzenie nowego języka, mówiąc: „Świat może być bardziej twój. Wyobraź sobie”, i wierząc, że wraz z nowym człowiekiem może narodzić się nowy mit. To nieprzypadkowe działanie. Monolog Antoniny, która odtwarza ludzki język, i pięć minut oddane aktorkom na improwizacje sceniczne, to chyba pierwszy ukłon Krystiana Lupy w stronę kobiecej energii i moment rozbrajający emocje drugiej części, który optymistycznie podbija jeszcze „Strawberry Fields Forever” Beatelsów. Na każdym spektaklu usłyszycie w tym momencie improwizacji coś innego, poza wątkami dotyczącymi wojny w Ukrainie, mogą to być na przykład rozważania, czy „kobiece cycki zawsze muszą coś znaczyć”, o co pytała Anna Ilczuk, nawiązująca do działania ruchu Femen, protestów Karoliny Micuły i Jany Szostak. W zasadzie nie muszą, ale gdyby zapytać Jenny Diski, uczestniczkę kontrkultury i autorkę książki „Lata sześćdziesiąte”, co sądzi o rewolucji seksualnej lat 60., okazałoby się, że konstrukcja ruchu hipisowskiego i komuny były niezwykle opresyjne dla kobiecej seksualności, bo ich koncepcja wolności zakładała nadużycie jako normę i codzienność. Ciągle jeszcze sporo musimy sobie wyjaśnić, zanim to wszystko przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie.
Monolog Antoniny i pięć minut oddane aktorkom na improwizacje sceniczne to chyba pierwszy ukłon Krystiana Lupy w stronę kobiecej energii
Być może apokaliptyczna scena końcowa w szpitalu psychiatrycznym, w której w Artauda wcieli się Piotr Skiba, w oszalałym rytmie waląc w bęben i krzycząc: „Niech żyje wojna!”, „Ruscy potrzebują spermy”, najdobitniej pokazuje powód, dla którego „buc wojny”, czasem nazywany też samcem alfa, musi odejść. Historia zamordowanych, chorych psychicznie ludzi, których społeczeństwo nie chciało wysłuchać, wiele mówi o eksterminowanych „kozłach ofiarnych”, a jeszcze więcej o ich oprawcach. Przypomina też o losie samego Artauda, który swoje ostatnie lata spędził leczony elektrowstrząsami i zmarł w szpitalu. Ostatnie wykrzyczane słowo tej części brzmi: NIE!
„Imagine” Krystiana Lupy nie jest spektaklem łatwym i pozbawionym wad, wymaga od widza cierpliwości, zgody na ogromną pracę emocjonalną i kolizję z czasem: stojącym w miejscu, przyspieszającym, zapętlającym się, rozpadającym. To bywa doświadczenie hipnotyczne, ale nie jest transowe, mocno różnicuje je intensywność. Krzywe zwierciadło, autoironia, kpiny z patosu, absurd sceniczny całkiem dobrze dają sobie radę z pustosłowiem, które zarzucają spektaklowi niektórzy krytycy. „Imagine” jest przy tym spektaklem bardziej kameralnym i konstrukcyjnie prostszym niż, wspaniały skądinąd, „Proces” czy topiąca się w koszmarnym nadmiarze „Capri”. Jego ogromną zaletą jest palimpsest nawiązań, pytań, sugestii, tropów, dla których interpretacji Lupa pozostawia widzowi wolną rękę. Reżyser pyta nie tylko o powód kompromitacji wielkiej utopii i klęskę marzeń, ale też o możliwość jej odrodzenia w przyszłości na kilku poziomach: ekologicznym, emocjonalnym, gatunkowym, historycznym. To nie idea zawodzi, ale my, i niejedna idea już zawiodła się na naszym gatunku – dodaje Lupa. Lepiej jednak stać się uzurpatorem niż w ogóle nie spróbować. Jeśli nie zniszczymy „buca wojny” w sobie, on zniszczy nas, a czystkę zacznie od Antoninów i Antonin, kobiet, innych, chorych psychicznie, słabszych. „Wyobraź sobie, że nie ma jednej prawdy, wyobraź sobie, że możesz nie mieć racji, a ja w prezencie dla ciebie wyobrażę sobie to samo” – być może to naiwne przesłanie, ale szczerze mówiąc, właśnie tyle nam pozostaje.
Na koniec rzecz, o której nikt z krytyków raczej nie pisze, a szkoda. We wszystkich materiałach promocyjnych znajdziemy informację, że aktorzy współtworzyli scenariusz „Imagine”, wszędzie widnieje dopisek: „Krystian Lupa & kreacja zbiorowa aktorów”. Dla kilkorga z nich (Andrzej Kłak, Anna Ilczuk, Ewa Skibińska, Marta Zięba) ten spektakl jest fizycznym, scenicznym maratonem, w dużej mierze opartym na nagości i skrajnych emocjach. A nagość w „Imagine” Lupy właściwie nigdy nie jest erotyczna i władcza, znacznie częściej bywa nadmierna, rozpaczliwa, bezbronna, pierwotna, obolała. Nikt mnie nie przekona, że łatwo jest zagrać tak skondensowane emocjonalnie i zarazem tak czasowo rozciągnięte role. I za to należą się wam oklaski na stojąco. Ja w każdym razie tak dla was klaszczę.