EN

30.01.2025, 09:38 Wersja do druku

Nieustraszona miłość Eve Adams

„Nieustraszona miłość Eve Adams” w reż. Olgi Ciężkowskiej w Narodowym Starym Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. Pisze Kamil Pycia na blogu Teatralna Kicia.

fot. mat. teatru

Byłem bardzo ciekawy w pełni pierwszej premiery nowej dyrektury w Narodowym Starym Teatrze, jaki ton i kierunek nadadzą Dorota Ignatjew i Jakub Skrzywanek tej scenie. Pamiętam doskonale jak ciekawe spektakle proponowała Ignatjew w Teatrze Osterwy w Lublinie i Teatrze Zagłębia w sosnowcu, a także jak bardzo pod jej kierownictwem wystrzelił Teatr Nowy w Łodzi (oczywiście to wszystko w moim prywatnym odczuciu, dlatego śmiało można się nie zgadzać), więc moje oczekiwania były wysokie, jednocześnie ze świadomością, że w nowym miejscu potrzeba czasu, aby się rozkręcić. Dlatego też pełen oczekiwań i obaw, ale i ciepłej nadziei w sercu, czekałem na „Nieustraszoną miłość Eve Adams”.

Na Nowej Scenie Starego Teatru mamy do czynienia ze spektaklem odrobinkę wymykającym się jasnej kategoryzacji; jest to na poły historia biograficzna i jednocześnie zapraszająca do siebie teraźniejszość zderzając ze sobą te dwie płaszczyzny, ale w bardzo płynny i przemyślany sposób. Ciężkowska z zespołem biorą na tapet biografię Chawy Złoczower – Żydówki, lesbijki, anarchistki, imigrantki (jeśli chcemy bawić się w łatwe plakietki). Próbują na scenie zrekonstruować jej życie z poszarpanych fragmentów, z listów, zdjęć i ogłoszeń z gazet: od wyjazdu z Mławy do deportacji z USA i śmierci w obozie zagłady. Co istotne, twórcy nie bawią się w kompletne rekonstruowanie tego co się działo; nie wstydzą się białych plam i pozwalają też przemówić temu, czego nie wiemy. Bo to, co wiemy jest równie istotne jak to, czego nie jest nam dane poznać. Przez pryzmat tego życia pozwalają nam spojrzeć na świat stojący na skraju wojny i to, jak obezwładniające zło losu wpływa na jednostkę chcącą jedynie żyć swoim życiem i tworzyć zmianę na swoją korzyść, nie krzywdząc przy okazji nikogo. 

Złoczower przybiera w Stanach imię Eve Adams i otwiera lesbijską kawiarnię, w której kobiety mogą się ze sobą spotykać, co nie jest przychylnie ocenianie przez wymiar sprawiedliwości. Jednocześnie Adams jest pisarką – wydaje książkę „Lesbian Love”, jedną z pierwszych o lesbijskiej miłości i w wolnym czasie kolportuje radykalne, wywrotowe czasopisma. Jak widać nie ma czasu nawet odsapnąć. W międzyczasie poznaje w swojej kawiarni Margaret w której się zakochuje i spędzają razem czarowny czas, póki nie okazuje się, że kobieta jest policjantką działającą pod przykrywką i wnosi oskarżenie przeciwko Adams o nieobyczajne zachowanie, co kończy się deportacją Eve do Polski, prosto w wir II wojny światowej. Mimo usilnych prób nie udaje się jej już wrócić do USA. Wyjeżdża do Paryża, poznaje Hellę Olstein, zakochuje się w niej i razem tworzą wspólne życie, zakończone wywózką do obozu w Auschwitz, którego niestety nie przeżyły. 

Ta trudna biografia ma zwrócić uwagę na to, jak istotne jest podążanie swoją droga bez względu na konsekwencje; jak pada ze sceny –Eve mogła zawsze pójść z nurtem rzeki lub po prostu zrezygnować z czegoś, bo zbyt duża liczba „etykietek” była bardzo ciążąca – może przeżyłaby jako lesbijka i żydówka, gdyby nie wychylała się ze swoimi anarchistycznymi pobudkami i nie wspierała jawnie Emmy Goldman; może przeżyłaby, gdyby ukrywała swoją orientację i była po prostu anarchistką. Tego nie dowiemy się już nigdy. Adams żyła swoim tempem i na swoich prawach, bo przecież najważniejsze we własnym życiu to być sobą.

Można tez przełożyć tę historię w szerszym i bardziej współczesnym kontekście na rozczarowanie tym, jakie są Stany Zjednoczone; wtedy deportując Adams, ale jednocześnie teraz, bo z perspektywy lat zmieniło się wiele, ale niekoniecznie na lepsze. USA niezmiennie pozostaje miejscem, w którym panuje wolność i równość, ale tylko wtedy, kiedy pasujesz do większości i nie wychylasz się zbytnio; a tak realnie jest to miejsce pełne nierówności, czekające jedynie, żeby dać po łapach każdemu niepochylającemu pokornie głowy.

Spektakl jest konsekwentnie poprowadzony przez reżyserkę od początku do końca. Choć nie zaskakuje formą, jest wykonany naprawdę jakościowo. Całość podana niemalże jak paradokument, który nie zwalnia tempa i trzyma się jasno obranych torów. W momentach, gdy tory się kończą, nie boi się szybko dobudować nowego torowiska, by nie stracić pędu.

Akcja toczy się w nieokreślonej przestrzeni scenograficznej Doroty Nawrot, która składa się z przypadkowych mebli, białych ścian ustawionych w dziwnych konfiguracjach i metalowych konturów ludzi (scenografia się składa z tych rzeczy a nie Pani Dorota). Scena z tymi dekoracjami przypomina zaplecze jakiegoś magazynu osobliwości, co idealnie koresponduje z biografią głównej bohaterki. Eve Adams przemknęła przez świat niczym cień - przez zaplecze historii, lekko niezauważona i jednocześnie idealnie pasująca do zbioru osobliwych przedmiotów, które nigdzie nie pasują.

„Nieustraszona miłość Eve Adams” jest zagrana bardzo dobrze; Ciężkowska wybrała sobie naprawdę doskonałą obsadę z szerokiego grona aktorów Starego. Wybornie oglądało mi się na scenie Małgorzatę Gałkowską w roli Adams: piękna, plastyczna rola, zagrana na ogromnej dawce energii, idealnie oddawała jak bardzo Chawa kochała życie i chyba właśnie to była jej największa miłość – życie, nieważne jakie było, ważne, że jej. Gałkowska ogólnie ma jakiś magiczny okres, bo za każdym razem jak widzę ją w kolejnych spektaklach to robi niesamowitą robotę (czy to tutaj, czy we wcześniejszych „Dziejach Grzechu” Wojtka Rodaka). Ogromne brawa i cieszę się, że jest mi dane oglądać aktorkę z taką klasą na scenie. Niemniej chce też podkreślić, że wyciagnięcie jej tu przed szereg wynika jedynie z mojej prywatnej sympatii do niej, a cała ekipa państwa aktorstwa była w tym spektaklu pyszniutka i oglądało się ich prace w niesłabnącą przyjemnością.

Pomimo moich zachwytów nad formą i przemycanymi znaczeniami, mam wrażenie, że „Nieustraszona miłość Eve Adams”, podobnie jak inny spektakl Olgi Ciężkowskiej, który oglądałem sto lat temu – „Wszyscy jesteśmy dziwni” w Teatrze Nowym w Łodzi – jest bardzo „letni” i zachowawczy. Nie jest rozczarowujący, ale też nie pozostawia z rozszalałymi emocjami. Wzrusza, ale nie w sposób niszczący widza, który tak lubię. Czy to jest wada? Niekoniecznie, bo każdy szuka czego innego w teatrze i sztuce. Ja lubię kąpać się we wrzątku, a inni właśnie takie letnie ablucje uznają za optymalne. I tutaj muszę zadać sobie pytanie: czy pierwsza premiera nowej dyrektury jest udana? Uważam, że jest okej, jest to solidny start, ale oczekiwałem więcej; niemniej, „Nieustraszona miłość Eve Adams” wciąga widza i trzyma jego uwagę przez cały czas trwania, co się chwali.

Tytuł oryginalny

Nieustraszona miłość Eve Adams

Źródło:

Materiał nadesłany
Teatralna Kicia
Link do źródła

Autor:

Kamil Pycia

Data publikacji oryginału:

26.01.2025