„Mała Apokalipsa 20XX” w reż. Waldemara Raźniaka w Narodowym Starym Teatrze. Pisze Leon Rychlak w Teatrze dla Wszystkich.
„Jakby po schodach stąpał
choć nie było schodów […]”
– Zbigniew Herbert „Zejście”
Uwikłanie. We własnych myślach, w oczekiwaniach, w poszukiwaniu sensu, w desperacji wynikającej z braku perspektyw. I wszyscy dookoła wiedzą zdecydowanie lepiej niż ja, co się za chwilę stanie. Oni wszyscy wiedzą, a Bohater nadal ma wątpliwości. Aż do samego końca. Tak w zarysie o objętości telegraficznego meldunku można upakować treść powieści Tadeusza Konwickiego ,,Mała apokalipsa”, której przeniesienia na deski sceny kameralnej Narodowego Starego Teatru w Krakowie podjął się Waldemar Raźniak przy asyście scenopisarskiej i dramaturgicznej Beniamina M. Bukowskiego. Ten trud zaowocował przejmującym doświadczeniem, niepokojącym, momentami wzruszającym, a kiedy indziej paraliżującym.
Widz ma okazję towarzyszyć bohaterowi w swoistym misterium pod nazwą ,,ostatni dzień z życia”. Ostatni dzień, w którym znaczenie zaczyna mieć wszystko, od śniadania w barze mlecznym, przez seans kinowy, po zdradę i miłość. Twórcy zdecydowali się umieścić opowieść w otoczeniu industrialistycznym, okazjonalnie futurystycznym, ale silnie kojarzącym się ze scenografią rodem z filmu science-fiction wyprodukowanym w okresie PRL. Jak gdyby świat rozwinął się w najczarniejszej estetyce socrealizmu, który ukazuje swoje nowe, jeszcze mroczniejsze oblicze, pozbawione nawet resztek barwy krwistej czerwieni komunistycznych sztandarów (za projekt scenografii odpowiada Barbara Guzik). To wrażenie potęgują multimedia (Tadeusz Pyrczak). Dwubarwne lub monochromatyczne wizualizacje przypominają ekrany pierwszych komputerów, odwzorowane później w filmie ,,Matrix”.
Na takim tle zaczyna się opowieść, pośrodku sceny bohater na stołku, w spodniach i białej koszulce na ramiączkach, obok niego barłóg posłania, na ścianach cyfrowe zegary, każdy zegar wskazuje inną godzinę. Nie wiadomo, czy jest dzień, czy noc, tuż przed świtem, a może niedawno po zmroku. Jest tylko Bohater i beznadziejna pustka wokół niego. I w tej pustce nagle pojawia się zdanie: „To musisz być ty”. Zdanie, które zdeterminowało wszystkie następne wydarzenia. Musisz. Ty musisz. Presja. Zagubienie. Niepewność. Wszystko to i całą gamę innych emocji przekazywał swoją kreacją Grzegorz Mielczarek, wcielający się w rolę bezimiennego bohatera. Obecny na scenie w trakcie całego trzygodzinnego spektaklu, prowadzi widza przez pełną skalę emocji, od beznadziei i desperacji, przez euforię i uniesienie, po melancholię, sentymentalizm i błagalną rezygnację. Kunszt prowadzenia postaci przez te wszystkie stany, kunszt pozostawania główną osią zdarzeń wskazują na zdecydowanie najbardziej rozbrajającą kreację ostatniego sezonu. Pomimo tego że czasem jedynym zadaniem bohatera jest bycie adresatem wynurzeń rozmaitych indywiduów i wreszcie subtelność środków wyrazu, która dociera ponad ograniczeniami percepcji do samego sedna emocjonalnego odbioru.
Naturalnie tak zbudowana postać, bez właściwej oprawy, bez partnerów scenicznych dorównujących na rozmaite sposoby Bohaterowi, mogłaby zniszczyć doświadczenie każdego spektaklu. Na szczęście w tym przedstawieniu zadbano o całokształt, a nie tylko o jedno jaśniejące na nieboskłonie ciało niebieskie (w końcu nocne niebo obserwujemy ze znacznie większym zainteresowaniem). Metafora udana bądź nie, ale jest pewne, że próba opowiedzenia tej historii w oparciu jedynie o postać Pisarza byłaby absolutnie chybiona. Akcja nie jest oparta na wewnętrznej warstwie psychologicznej, a skupia się na mnogości interakcji, na społecznym aspekcie dramatu, jaki podsuwa fabuła. Postaci, nieco upraszczając, można podzielić na dwa typy: pierwszy stanowią portrety, gadające głowy, które reprezentują sobą konkretną postawę, posiadają własny, dobrze ułożony świat, w którym Bohater jest natrętem lub wręcz intruzem. Do takich postaci zaliczyłbym tę kreowaną przez Annę Radwan (fascynująco przeintelektualizowaną) czy też Krzysztofa Zawadzkiego (tego, który ma wszystko i wszystko ma gdzieś). Drugi typ postaci to drogowskazy. Bohater spotyka ich raz lub wielokrotnie na swojej drodze, ich celem jest poprowadzenie go dalej, trochę tak jakby Dante w „Boskiej Komedii” miał w piekle nowego przewodnika po minięciu kolejnego kręgu. Za tego typu postaci należałoby uznać Krzysztofa Stawowego i Kamila Pudlika (jako dwóch esbeków), Grzegorza Grabowskiego (Tadzio) i Małgorzatę Walendę (Halina).
Do żadnej z tych dwóch kategorii nie zalicza się Dorota Segda, wcielająca się w postać Nadieżdy. Tej postaci należy się osobny ustęp tekstu. Trudno sobie wyobrazić lepiej dobrany duet. Dwoje aktorów o bardzo rozbudowanej świadomości scenicznej, zderzeni ze sobą w scenach dotykających samego sedna ulotności człowieczeństwa. Z jednej strony groteskowość i zwierzęcy magnetyzm, z drugiej sentymentalizm, oparty o najszlachetniejsze uczucia, jakie jedna osoba może żywić do drugiej. Sposób przedstawienia rozmowy pomiędzy tymi bohaterami w scenie z huśtawką jest zabiegiem tak fenomenalnym, że na krótką chwilę w tym niezwykle przytłaczającym treściowo spektaklu poczułem się, jakbym obserwował najbardziej nostalgiczną i romantyczną scenę, zupełnie zapominając o całym groźnym kontekście. Tym bardziej w ostatnich scenach powróciły niepokój, lęk, niepewność.
I nareszcie docieramy z Bohaterem na krawędź, do tego momentu, w którym wygłasza swój ostateczny monolog, do momentu, w którym już nic mu nie pozostaje. Nieuchronność następnej sceny, następnego wydarzenia, następnego zdania, które ma nigdy nie paść zarówno na kartach powieści, jak i w spektaklu. Los, który nieuchronnie musi spotkać Kordiana, Cezarego Barykę i Literata z „Małej Apokalipsy”. Tym zamyka się spektakl.