EN

17.11.2021, 11:05 Wersja do druku

Nieprzeznaczeni

"Krum" Hanocha Levina w reż. Małgorzaty Warsickiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Kinga Kościak.

fot. fot. Dorota Koperska / mat. teatru

Melancholijna przystań, do której przybija Krum. Motyw domu. Zastygły świat, porzucony jakiś czas temu. Pytania pozostawione bez odpowiedzi, rozrosłe w hybrydyczne fantazmaty. Oczekiwania rzucające w przepychu przynajmniej kilka cieni. Obietnice, wielkie ambicje, niespożytość. Bohaterowie „Kruma” Hanocha Levina, z którego twórczością znów możemy spotkać się na deskach bielskiego teatru, zapraszają na swój skrawek rzeczywistości. Świata, który jak czarna dziura pochłania każdy rozbłysk, energię i wysiłek. To miejsce przypomina nienasyconego demona lub bliżej – wampira – wysysa życie, pozostawiając wyschnięte kukły i poprzewracane miski.

„Krum” w reżyserii Małgorzaty Warsickiej to obraz niezrealizowania, niemocy i zastygnięcia w indywidualnych głodach. Wypełniony postaciami zafiksowanymi na „swoich” tematach, na wzór pająków trwających w bezruchu i czekających na uśmiech losu. Jedynym dynamicznym punktem jest tutaj tytułowy bohater, którego pojawienie się w tej onirycznej, nieco koszmarnej krainie – rodzinnym mieście, domu – wprowadza chwilowy rozruch. W ciągu tych krótkich odwiedzin z części postaci zostaje zdjęta klątwa oczekiwania. Matka (Jadwiga Grygierczyk) już wie, że syn nie osiągnie niczego więcej. I może umrzeć. Truda (Oriana Soika) przybija stempel na jego niemiłości do siebie. I bierze ślub z Taktykiem (Grzegorz Margas). Tugatti (Przemysław Kosiński) nie dostaje potrzebnej, by żyć, odpowiedzi. I umiera. Ten powrót porusza Kołem Fortuny, zamyka usta i oczy. Ostatecznie.

Tylko czy Krum zdaje sobie sprawę, że jest posłańcem znaczeń? Pojawia się tu ze słowami „niczego nie osiągnąłem”, snuje wśród ludzi-duchów jak ognik, samemu nurzając się w fantazjach i tęsknotach. Krum zdaje się być silny jedynie w marzeniach. Może funkcjonować jako mit, platoniczna miłość czy niespełniona ambicja. Jako materialna postać rozmywa się. Jego przybycie, jak Odyseusza, zakańcza wydłużone formy – przynosząc formalne zakończenie trudów. I jako figura tęsknot i marzeń zawsze będzie większy niż ci, co je snują. To zresztą przepowiada mu Taktyk (błąkający się po scenie niby schulzowski mężczyzna-pies poniżony i uwiedziony przez kobietę): „Ty zawsze będziesz wygrany, Krum”.

Świat Levina to rzeczywistość ludzi nieprzeznaczonych – do bycia spełnionymi, szczęśliwymi, w końcu – nasyconymi. Zaspokajających się sobą nawzajem, ale wiecznie głodnych. A im bardziej głodni, tym bardziej są żywi (och, jakże nienasycona jest, żywotna Felicja – Jagoda Krzywicka). Tak jakby egzystencja miała opierać się na ciągłej walce (świetny monolog Matki). Tugatii – to przecież on kończy swoją zabawę z życiem (czy raczej męczarnię) ze słowami: „Udało się, wygrałem, jestem taki pobudzony!”. Ci, którzy tracą apetyt, nakarmieni, giną. Poszukujący spełnienia w prozaicznych tematach jak małżeństwo, posiadanie potomstwa, dostatnie życie, zabawa wydają się mimo wszystko mniej witalni od niedoścignionego w głodzie Kruma, którego świat potrzeb i dążeń zamyka się w wielkim temacie: twórczości, potrzebie wyrażenia siebie, opisywania świata. Taki apetyt trudno zaspokoić, każe stale być w ruchu, szukać. Żyć.

Ale nie, żeby Krum był szczęśliwy. Nie spotkałam w tej sztuce jednej szczęśliwej osoby, no może poza Cicą (Anita Jancia-Prokopowicz), jedyną wygraną tutaj, która na tle tej tragicznej ludzkiej masy rysuje się jako ktoś nierzeczywisty, kosmitka, cyborg. Nonszalancka, wyuzdana, z jasno określoną drogą. Dyspozytorka pożądań. Ona jedna rozporządza głodami, zaspokaja je i hamuje. Wydaje się kimś na kształt bogini, tej znającej mechanizmy fizyki kwantowej, przenikającej formę. I dzięki niej poznajemy największy głód Kruma – to do niej jednej lgnie, dla niej węszy i daje się poniżyć. Zyskuje (wybłaguje) chwilową przychylność bogini, ale ta jest jak szept bogów. Cicha, niejednoznaczna, nie do powtórzenia. Czy został wybrany? Krum przypomina trochę romantycznych buntowników czy szekspirowskich odmieńców. Ani tu, ani tam, „życie jest gdzie indziej”.

Warsicka zaznacza, że ulepiła tę sztukę z materii „Tybetańskiej księgi umarłych”. I to jej się udaje. Nie tylko za sprawą genialnej oprawy dźwiękowej (Karol Nepelski), wydobywającej dźwięki z aż sześciu różnych kanałów, również spoza sceny, zza głów widzów – jakby spoza czasu i przestrzeni, ale również za pomocą scenografii (Agata Skwarczyńska), przytaczającej skądinąd motyw przemijania sadzawko-rzeczką osadzoną tuż przy scenie, czy kołowrót życia i śmierci, zamykający się w buddyjskim pojęciu sansary, tkwiącym na ziemi, przewróconym żyrandolem.

Świat Warsickiej to plastyczne przedstawienie buddyjskiego bardo – rzeczywistości przejściowej – umiejscowionej pomiędzy stanami, przywodzącej na myśl motyw tarotowego Wisielca, którego byt opiera się na czekaniu, a wszystko, co się wydarza, wydarza się raczej wewnątrz, niż manifestuje w materii. Tekst księgi odczytuje bohaterom, ale poniekąd i nam, przewodnik o wielu twarzach, wcielający się m.in. w Muzyka, Fotografa, Grabarza (Adam Myrczek). To stale obecny obserwator, paradoksalnie, wpół-milczący narrator, którego język gestów, śpiew czy słowa musimy odczytywać symbolicznie, już trochę w języku nieświadomości, zespolonej z odchodzeniem, ze śmiercią, bardo, w tak czułym, odwiecznym uścisku. I to być może jedyny czuły uścisk, jaki tu spotykamy. Ale może to akurat jest krzepiące.

Tytuł oryginalny

Nieprzeznaczeni

Źródło:

Materiał nadesłany