„Który to Robin?” w reż. Marka Idzikowskiego w Fundacji Teatr Rzeczy. Pisze Marek Waszkiel na blogu marekwaszkiel.pl.
Prowadzenie tego bloga daje mi okazję do snucia od czasu do czasu refleksji, którymi pewnie bym się nie podzielił w innych okolicznościach. Uświadamiam sobie coraz częściej, że w ciągu życia obejrzałem z pewnością kilkanaście tysięcy spektakli teatralnych. Koncentruję się oczywiście na teatrze ożywianej materii. Setki spektakli pozostało w mojej pamięci, a niezliczona ilość obrazów, scen, wrażeń i emocji, których doznałem w teatrze pozwala mi wciąż pozostawać w gronie teatralnych fanatyków. Sprawiają one, że teatr jest nadal nie tylko moja profesją, ale i pasją.
Wszak coraz częściej zdarza mi się wychodzić z teatru z poczuciem zmęczenia, straconego czasu, zabranej mi energii. I bywa, zastanawiam się niekiedy, że może to efekt przesycenia. Może już czas, by rozstać się z teatrem, zwłaszcza że nie chce mi się już odbywać dalekich podróży, które nieustająco są kopalnią nowych odkryć i fascynacji.
Okazuje się wszakże, że to nie jest rezultat zmęczenia teatrem. Właśnie wróciłem z przedstawienia Który to Robin? Fundacji Teatr Rzeczy, któremu swoją miniaturową scenę udostępnił białostocki Teatr Wolność Karola Smacznego. Publiczności było doprawdy niewiele, ale ci, którzy zdecydowali się na zobaczenie spektaklu z pewnością zachowają go w pamięci, a z teatru wyszli napełnieni dobrą energią, uradowani i szczęśliwi. Czy można oczekiwać więcej?
Kilka lat temu pisałem na tym blogu o etiudzie Marka Idzikowskiego Odmęt (https://www.marekwaszkiel.pl/2019/02/22/odmet/), zrealizowanej podczas jego studiów w Akademii Teatralnej. Który to Robin? to kolejny spektakl wpisujący się w konwencję teatru przedmiotu. Jego autorem, reżyserem, twórcą świateł jest Marek Idzikowski, a grają: Michał Ferenc (jak przed laty w Odmęcie) i Maciej Sakowicz-Cempura, będący zarazem wraz z Katarzyną Gawlik autorami muzyki do przedstawienia. Przedstawienie inspirowane jest postacią Robin Hooda, który - według średniowiecznego podania - zamieszkiwał wraz z kompanami w lesie Sherwood i walczył przeciwko despotycznemu szeryfowi z Nottingham, a uratowanie życia zawdzięczał ułaskawieniu przez króla Ryszarda Lwie Serce, a właściwie inspiracja pochodzi z jednej z końcowych scen książki Howarda Pyle'a o przygodach Robina, w której bohater spotyka najwierniejszego późniejszego druha, Małego Johna. Spektakl Idzikowskiego nie jest jednak w żadnej mierze linearną opowieścią o przygodach Robin Hooda. Jest swobodną, improwizowaną wariacją na temat dwojga wędrowców zagubionych w lesie.
Las to pusta scena i docierające od czasu do czasu dźwięki poruszających się drzew, odgłosy ptaków, symulowane przez aktorów, a potem niczym echo odbijające się w nagranych powtórzeniach. W tej pustej przestrzeni znajduje się stołek, długi drewniany kij (czy nie najważniejszy element scenograficzny, będący kluczowym przedmiotem inscenizacji) i związany w tobołek koc, wypełniony mnóstwem śmieci (kawałki gazet, rozmaite szmatki, sznurki, drewniane patyki, metalowa sprężyna, pokrywka od garnka, troszkę kamieni), które wszak okażą się ożywionymi przedmiotami uosabiającymi rozmaite postaci czy znaczące zdarzenia sceniczne. Dla przykładu: patyki raz będą ogniskiem, innym razem pałeczkami do jedzenia czy strzałami wystrzeliwanymi z patykowego łuku; pokrywka przekształci się w patelnię, szmatki w smażony na patelni posiłek albo w kostiumy ad hoc improwizowanych postaci animantów, a kamienie - wystąpią w rolach głów tych postaci, zaś sprężyna (odpowiednio oświetlona) posłuży do wykreowania m.in. fascynującego cieniowego tunelu. Ilość wariacji związanych z budowaniem sytuacji scenicznych wykorzystujących absurdalne z pozoru przedmioty wydaje się nieograniczona. A każda kolejna scena dosłownie zachwyca.
Zasługa to autora spektaklu Marka Idzikowskiego i współtwórców i performerów zarazem - Macieja Sakowicza-Cempury oraz Michała Ferenca. Idzikowski nieustannie zaskakuje niezwykłością swojej wyobraźni. Mam wrażenie, że tkankę teatru przędzie on z podobną wrażliwością, smakiem, a zarazem precyzją i dyscypliną z jaką wielcy poeci łączą zwyczajne słowa budując niezwyczajne obrazy, przejmujące wersy i oszołamiające doznania czytelnika. Sakowicz-Cempura tworzy na scenie wybitną kreację aktorską. Porusza się zjawiskowo (np. w sekwencji woźnicy czy wrzuconego do wody rozbitka), interpretuje głosowo rozmaite postaci koncertowo, ma doskonałą technikę animacyjną, na dodatek znakomite warunki wokalne i umiejętności muzyczne. Jego kreacja zbudowana jest z detali, nawet ogrywania własnych włosów, ale świadomość formy i czułość wobec rzeczy, którym partneruje na scenie jest zachwycająca. Michał Ferenc niewiele mu ustępuje, ale on z Markiem Idzikowskim pracuje od kilku dobrych lat. Razem współtworzą ten specyficzny język teatru rzeczy i doskonalą jego gramatykę. Można powiedzieć, że porozumiewają się bez słów.
Teatr rzeczy, teatr przedmiotu, teatr ożywionej materii wymaga partnerstwa aktora. Ale aktora, którego świadomość wykracza poza własne ja. I to się doskonale udało Markowi Idzikowskiemu. Jest on z wykształcenia reżyserem teatru lalek, ale jest też plastykiem, co bynajmniej nie jest szczególnie popularne wśród kolegów lalkarzy, wpatrzonych w literackie konotacje przedstawień teatralnych. Animanty, zatem i rzeczy, przedmioty czy obiekty to przede wszystkim formy plastyczne, wymagające specyficznej wyobraźni twórcy - reżysera czy performera. Wyobraźni na przykład Marka Idzikowskiego, Adama Walnego czy Marcina Bikowskiego, by przywołać kilku współczesnych artystów z najbliższego podwórka.