„Dzień Walentego” Iwana Wyrypajewa w reż. Justyny Celedy w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Sylwia Krasnodębska w „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Przeszłość, która determinuje przyszłość, związkowe trójkąty i kwadraty, blizny, których nie goi czas - a wszystko to w konwencji stypy, która z założenia miała być... urodzinami. „Dzień Walentego" Iwana Wyrypajewa w reżyserii Justyny Celedy w Teatrze im. S. Jaracza w Łodzi to kolejna z dwunastu premier sezonu na tej scenie. Kolejna udana.
Zamiast walentynek strzelanina, zamiast szczęścia ból. Nie może być inaczej, skoro cztery dekady wcześniej para zakochanych „flirtowała i cierpiała jednocześnie". Tekst Wyrypajewa opowiada o dwóch około 60-letnich sąsiadkach szczerze się nienawidzących. Powodem konfliktu jest zdarzenie sprzed 40 lat. Obie kobiety zakochane były w tym samym mężczyźnie, Walentym. Mężczyznę ów miłość zabiła i to w dniu urodzin jednej z kobiet. Od tej pory spędzają te urodziny na kłótni i rozpamiętywaniu. Doroczna „impreza" jest raczej festiwalem rozdrapywania i tak niezabliźnionych ran. Co ciekawe, kobiety, choć tak bardzo skłócone, potrzebują siebie nawzajem. To ich interakcja, nawet jeśli toksyczna, ożywia najmocniej w ich wspomnieniach Walentego.
Fabuła rozgrywa się nie tylko w trzech przestrzeniach czasowych, kiedy bohaterowie mieli 20, 40 i 60 lat. Rozgrywa się również we wspomnieniach i w wyobrażeniach. Scena Kameralna łódzkiego teatru udźwignęła złożoność materii. Znakomita scenografia Jana Głąba i proste, ale sprytnie używane rekwizyty pozwalają na stworzenie przestrzeni dla sztafety skrajnych zdarzeń w życiu bohaterów. Bardzo świadomie używane światło tworzy granicę między tym, co realne, a tym, co wyobrażone. Muzyka Aliaksandra Yasinskiego osadza widza jeszcze pewniej w rzeczywistości spreparowanej przez Wyrypajewa. Siłą jego tekstu jest sprytna żonglerka skrajnymi stanami psychicznymi postaci, które dzięki celnej reżyserii mogą przenieść się na tożsame odczuwanie ze strony widowni. Wśród poprawnego aktorstwa sześcioosobowej obsady najbardziej gromkimi brawami podczas piątkowej premiery nagrodzono, i słusznie, Dorotę Kiełkowicz. Zwariowanej sześćdziesiątce uroku nie odbiera nawet nadprogramowy kieliszek wódki. „Chodź, będziemy się smucić" - brzmi w jej ustach jak zaproszenie nie do odrzucenia. Z cierpieniem z miłości tym seniorkom jest do twarzy. „Niektóre bowiem z nieszczęścia pięknieją". Niektóre są szczęśliwe dzięki temu, że potrafią cierpieć. Trudno to zrozumieć w teorii. Łatwo poczuć w solidnie przygotowanym spektaklu.