„Pola Negri. Fabryka snów” Michała Chludzińskiego i Łukasza Czuja w reż. Łukasza Czuja w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Barbara Pitak-Piaskowska z Nowej Siły Krytycznej.
W oddalonym od Torunia o około pięćdziesiąt kilometrów Lipnie nie ma już domu, w którym przez pierwsze siedem lat życia mieszkała Apolonia Chałupiec. W 1902 roku to właśnie stąd, z powodu życiowych zawirowań, wraz z matką przeniosła się do Warszawy, gdzie stawiała pierwsze artystyczne kroki. Młoda Apolonia wkrótce opuściła Polskę, by rozpocząć międzynarodową aktorską karierę. Po przeprowadzce do Berlina, już jako Pola Negri, wystąpiła w filmach takich wybitnych twórców, jak Max Reinhardt czy Ernst Lubitsch. W krótkim czasie jej osoba stała się rozpoznawalna także za oceanem. Ostatecznie, to właśnie w Hollywood odniosła niebywały sukces, stając się gwiazdą filmu niemego i na stałe zaznaczając swoje miejsce w dziejach światowego kina.
Jej życie stało się inspiracją spektaklu Teatru im. Wilama Horzycy „Pola Negri. Fabryka snów” w reżyserii Łukasza Czuja. Rok po premierze muzycznego przedstawienia „Bareja wieczorową porą” tegoż Czuja, toruńska scena znów proponuje historię nie tylko muzyczną, ale także – z uwagi na miejsce urodzenia tytułowej bohaterki – mającą w sobie nutkę lokalności.
Zaskakuje reżyserski zamysł, by sylwetkę Poli zwielokrotnić i obsadzić w tej roli aż sześć aktorek w różnym wieku. I tak na scenie równolegle pojawiają się: Ada Dec, Małgorzata Pauka (gościnnie), Agnieszka Wawrzkiewicz, Maria Kierzkowska, Anna Magalska, Karina Krzywica. Każda z nich inna, każda jakby zastygła w innym momencie życia Negri. Zabieg ten traktować należy jako chęć ukazania gwiazdy w ujęciu metaforycznym i symbolicznym – tak jakby każdy z nas mógł spojrzeć na swoje życie i dostrzec pojawiające się w nim problemy z różnych perspektyw. To rozwiązanie pomaga możliwie wiernie odsłonić zawiłą historię aktorki, która w trzygodzinnym spektaklu siłą rzeczy musiała być mocno zwarta.
Mimo to „Pola Negri. Fabryka snów”, w podtytule opisana jako „fantazja sceniczna z muzyką na żywo”, to przedstawienie nierówne, szczególnie na poziomie struktury. Pierwszy akt w porównaniu z drugim jest momentami zwyczajnie nużący. Początkową część opowieści, pomyślaną jako rodzaj wprowadzenia, swobodnie można by okroić. Dzięki temu może uniknęłoby się wrażenia, że w kolejnej części tempo narracji przyspiesza po to tylko, by twórcy zdążyli jak najwięcej opowiedzieć z tego, co zaplanowali. Ewidentnie chcieli ukazać, czy też podkreślić, te aspekty historii Negri, które niekoniecznie są lekkie, przyjemne czy widowiskowe. Raczej nacisk został położony na trudne, rozczarowujące czy wręcz bolesne momenty jej kariery i życia prywatnego. W tym ujęciu, także na poziomie formy scenicznej, widoczne są różnice między aktami.
Pierwszy to bardziej dosłowna opowieść, w której (z pomocą nie zawsze wysublimowanego języka) jest mowa o początkach Negri w Hollywood, o jej agencie Johnie Miltonie (Michał Darewski), o obecności i działalności drapieżnych producentów (w rolę Adolpha Zukora sprawnie wcielił się Paweł Kowalski), o bezlitosnej maszynie przemysłu filmowego, o głośnych romansach z Charliem Chaplinem i Rudolfem Valentino, o jej żałobie po nagłej śmierci tego ostatniego, czy wreszcie o ślubie z gruzińskim księciem Sergiuszem Mdivanim. Co ciekawe, w te wszystkie postaci – i kilka innych – wciela się wspomniany Darewski. Należy żałować, że aktor pełen intrygującej werwy i zadziorności w pierwszym akcie, pod koniec długiego spektaklu stara się nadrobić zmęczenie wykrzykiwaniem kwestii.
Drugi akt przybiera natomiast formę kabaretu rodem z lat międzywojennych. Dzieje się tak w momencie, w którym opowieść dotyczy rozwoju kina dźwiękowego i tego, jak gwiazda Poli Negri jako aktorki kina niemego zaczyna przygasać. Przeprowadza się do Europy, gra w niemieckich produkcjach wytwórni filmowej UFA, której nieoficjalnym dyrektorem programowym został po 1933 roku Joseph Goebbels. Niepewność jutra związana z cygańskimi korzeniami Negri, wątpliwe nastroje społeczne, ostatecznie wybuch wojny doprowadzają do tego, że aktorka powraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie spędziła resztę życia.
Każdy z aktów otwierają Mojry (w mitologii greckiej symbol losu, przeznaczenia, biegu życia: Paweł Kowalski, Niko Niakas (gościnnie) i Jolanta Teska. Jako mistrzowie ceremonii – niczym z filmowego musicalu „Kabaret” – komentują akcję, czy to przenikając do właściwej opowieści, czy zwracając się bezpośrednio do widzów.
Wszystko to jest sowicie okraszone piosenkami autorstwa Michała Chludzińskiego ze świetną muzyką Marcina Partyki, który połączył różne gatunki, zarówno współczesne, jak i te z czasów Negri. Da się dostrzec inspiracje musicalowymi przebojami. I tak, na przykład. piosenka, podczas której ustawione w równym rzędzie na progu proscenium aktorki śpiewają frazę „the smell of money”, skojarzyła mi się z utworem „Cell Block Tango” z kultowego „Chicago”. Natomiast pełen współczesnych rytmów utwór „America”, siłą rzeczy z piosenką z „West Side Story”. Zespół muzyczny pod kierownictwem Igora Nowickiego z charyzmą i wielką swobodą interpretuje kompozycje Partyki, które są absolutną ucztą dla ucha.
Jednak nie wyszkoleni pod kątem aktorstwa musicalowego aktorzy, mimo najszczerszych chęci (podobnie jak w „Barei wieczorową porą”), mają wyraźnie problemy z utrzymaniem tonacji, a momentami wręcz rozmijają się z melodią. Wyróżnia się gościnnie występująca Małgorzata Pauka, która z ogromną lekkością i umiejętnością wykonuje wszystko, co przyjdzie jej zaśpiewać.
***
Barbara Pitak-Piaskowska – doktor nauk humanistycznych, teatrolożka i kulturoznawczyni. Autorka książki „Amerykański musical teatralny i filmowy w zwierciadle groteski” oraz wielu artykułów i rozdziałów w monografiach naukowych z dziedziny historii teatru i filmu. W latach 2020-2021 była członkinią Komisji Artystycznej 27. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Jest stałą współpracowniczką Centrum Badań nad Teatrem Muzycznym Uniwersytetu Adama Mickiewicza oraz członkinią Polskiego Towarzystwa Badań Teatralnych.