EN

18.03.2024, 16:51 Wersja do druku

Nie spokój

„Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w AICT Polska.

fot. Bartek Barczyk / mat. teatru

Nie chcę pisać, że to wielkie wydarzenie, że przyjechali wszyscy (Kraków, Warszawa i reszta Bronowic), że rocznica – premiera odbyła się w tym samym miejscu, co sto dwadzieścia trzy lat temu – podejrzewam, że wszyscy napiszą o tym szczegółowo. Kontekst towarzyski jest, owszem, ważny, ale nie powinien być pierwszoplanowy. Może oznaczać tyle tylko, że rzeczywistość pozasceniczna zrymowała się z główną ideą spektaklu w reżyserii Mai Kleczewskiej.

To jest „Wesele” o niepokoju. O nie-spokoju. „Wesele” z przeczuciem nie tyle schyłkowości, co było dotąd immanentną częścią odczytań tego tekstu, co strachu przed tym, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Robi się groźnie, niewygodnie, źle. Pętla się zacieśnia. I żadne zaklinania rzeczywistości nie są w stanie tego zmienić. Brakuje powietrza. Będzie wojna, nie będzie.

O tym opowiada Maja Kleczewska w duecie z dramaturgiem, Grzegorzem Niziołkiem, to nam mówią aktorzy Teatru im. Słowackiego. W centralnie usytuowanym łóżku (scenografia Małgorzaty Szczęśniak) polegują lepsi i gorsi, a ci gorsi są właściwie lepsi, albo odwrotnie. I jedni, i drudzy, nie przyjmują do wiadomości przesłania Wernyhory, odwracają się od Widm, a zarazem fascynują tym, co ambiwalentne, dwuznaczne, chorobliwe.

Wyspiański napisał genialną sztukę o niepokoju, broniącą się w każdej okoliczności historycznej. Każdemu jego wesele, jego „Wesela”.

Uwertura spektaklu: bardzo, rzekłbym, tradycyjna. Chałupa, ale ciut za szeroka, zbyt przestrzenna. Fenomen filmu Wajdy, którym fascynuje się Maja Kleczewska, polegał również na tym, że chata wybudowana przez scenografa-wizjonera, Tadeusza Wybulta, była za ciasna. Tam się aktorzy nie mieścili, ściskali, spoceni, szyby były zaparowane. W „Słowaku” jest szeroko. Bohaterowie tańczą, mówią, ale nie wszystko słychać, mało co słychać. Muzyka (trawestacje Cezarego Duchnowskiego) zagłusza wersy, ale w końcu przecież i tak dobrze znamy co któreś zdanie, frazę. Nie ma drugiej takiej pozycji w polskiej literaturze, którą znalibyśmy aż tak dobrze, nawet jeżeli wydaje nam się, że czytaliśmy „Wesele” dawno temu (nie, nie będę w tej recenzji bawił się w zestaw cytatów, w the best of „Wesele”, znajdziecie gdzie indziej). To trwa i trwa. Niepokój musi trwać.

Jest przy tym atrakcyjnie, bo Maja Kleczewska wie, co to znaczy zrobić atrakcyjny spektakl, jest barwnie – kostiumy Konrada Parola, aktorsko co najmniej efektowne – a występuje niemal cały zespół Teatru im. Słowackiego, przy czym wiele ról jest dublowanych, a premiery były dwie. I nie chodzi o to, że kiedyś bulwersowali się tym spektaklem rzeczywisty Lucjan Rudel i Jadwiga Mikołajczykówna, a dzisiaj, 123 lat później, odtwarzają ich utalentowani Mateusz Bieryt i nowy, świetny nabytek „Słowaka”, Martyna Krzysztofik. Legenda dawnego „Wesela” zastygła w lożach, w pluszach, w atłasach. Kleczewska tego nie lubi, jej to nie kręci.

Demitologizacja, ale demitologizacja w poszanowaniu dla teatru, dla fenomenu teatru. Maja Kleczewska jest reżyserką, która szanuje teatr. Rzemiecha – tak się kiedyś pisało. Wszystko na swoim miejscu: i słowo, i miejsce aktora, i cała fantasmagoryczna maszyneria, która działa ku pokrzepieniu, ku przestraszeniu, ku radości. Wszystko razem.

Reżyserka o tym wie, bardzo dobrze wie, i tak stopniuje środki, żeby demitologizacja odbywała się niezauważalnie właściwie. Mocny teatralny gest Kleczewskiej jest wciąż gestem z Wyspiańskiego, w którym – jak się okazuje – mieści się wszystko. Również ów niepokój, nie-spokój, o którym opowiada to „Wesele”.

Już raz Kleczewska sięgała zresztą po „Wesele”, mało kto to odnotował, w Opolu, jednorazowe zdarzenie. Pół-zagrane, pół-przeczytane. Ziarno być może już wtedy zostało zasiane. Ziarno zroszone krwią. Bo w jej „Weselu” romantyzm zostaje ukatrupiony. Tańczą, do pewnego momentu tańczą, ale nie mają siły. Zresztą to są już klastery, żadna tam góralszczyzna. Romantyzm z Marii Janion, drakuliczny, wampirzy, rozkrwawiony. Wchodzi Wernyhora, gra go Anna Syrbu, ukraińska aktorka, którą pamiętamy przecież z „Dziadów”. Wernyhora intonuje pieśń matki opłakującej syna. Lament matki. Jesteśmy w innym miejscu niż w „Dziadach”, w innym płaczu. Ukraina płacze gdzie indziej, niż, powiedzmy, rok temu. Zmatowiały Złoty Róg. I podkowa.

Ktoś podbiega, chwyta róg, Jasiek albo Gospodarz. Wiesza na szyi, albo idzie spać. Tak to działa. Tak to zawsze działa. Tak działa świat (nie tylko Polska). Izrael, Strefa Gazy, Polska, Ukraina, USA. Dopiszcie resztę. Lista będzie długa.

Ktoś nie całkiem życzliwie szepnął mi po spektaklu: „Ależ się tradycyjna ta Kleczewska zrobiła, szkolna”. Nie taka znowu szkolna. Są w tym przedstawieniu sceny, które jątrzą i zadziwiają. Prowokują do pytań. Chociażby świadome nawiązanie do „Berka”: mojego ukochanego, obok „Noży w kurach”, spektaklu Mai Kleczewskiej. Oto żołnierz, mundur jest polski. Ten żołnierz jest Polakiem, nie Niemcem. Mimo to strzela, zabija, bez wahania rozstrzeliwuje Żydów. Żołnierz Wyklęty, a reżyserka nawiązuje do prawdziwych zbrodni „wyklętych” na Żydach.

Inna scena: zakrwawiona sukieneczka Racheli (Dominika Bednarczyk). Gdzie czarna suknia? Gdzie rude pukle? Skrzywdzona, bez winy, zgwałcona za rude pukle, za tę suknię czarną. Polska na czas niepokoju i niepokojów. Prywatnego i globalnego.

Ale krakowskie „Wesele” z 2024 roku to także świadomie poprowadzona opowieść o zespole teatralnym, o zespole Teatru im. Słowackiego. Niebawem, jak usłyszeliśmy, teatr stanie się kolejną sceną narodową, na co zasłużył, ale wcześniej ten sam zespół zdał test z wytrzymałości, odporności i szlachetności. Po ponad siedmiuset dniach procesu odwoławczego, charyzmatyczny i dzielny dyrektor „Słowaka”, Krzysztof Głuchowski, grający w „Weselu” ważną rolę Stańczyka, może odetchnąć z ulgą. Nie zgubił złotego rogu. Nie zginął.

„Wesele” – krakowskie, o Krakowie, o Polsce też. A nawet „Wesela”, liczba mnoga. W tym momencie, rzecz unikatowa, równocześnie „Wesele” Wyspiańskiego grają dwie czołowe krakowskie sceny. W „Starym” wciąż na afiszu porywający spektakl Jana Klaty, w „Słowaku” – Kleczewska. W czerwcu będzie można obejrzeć oba odczytania tekstu Wyspiańskiego. W „Starym” – Zawadzki, Dymna, Gancarczyk, Chrząstowski. W „Słowaku” – Bednarczyk, Kalisz, Janicki (po spektaklu Mateusz Janicki przebrał się w koszulkę z wezwaniem do konkretnych działań rządu na granicy z Białorusią, hart i odwaga w tym zespole nie mija), i znowu Chrząstowski.

Tak, Juliusz Chrząstowski – tu i tam – w tej samej, ale zupełnie inaczej zagranej roli Gospodarza. Zagranej fenomenalnie. U Klaty charakterny i rodzajowy, u Kleczewskiej zagubiony i przerażony. Postać Gospodarza to dla mnie piękny znak rozmowy między oboma teatrami i woli kontynuacji. Rozmawiajmy, skoro tym z Bronowic się nie udało. Starajmy się rozmawiać.

Aktorska rozmowa w „Weselu” w Teatrze im. Słowackiego przybiera twarze czołowych aktorów tej sceny, a gra, jak wspominałem, praktycznie cały zespół. Przy tak ogromnej obsadzie, nie sposób wymienić wszystkich, chociaż chciałoby się napisać więcej i o zamrożonej emocjonalnie Racheli – w pięknym wykonaniu Dominiki Bednarczyk (bardzo jestem ciekawy, jak tę samą rolę gra dublująca Rachelę Agnieszka Przepiórska), albo o Kasprze w interpretacji Wojciecha Dolatowskiego z przyklejonym uśmiechem Jokera. Dolatowski zagrał to tak świetnie, że chyba pierwszy raz zwróciłem większą uwagę na tę postać. Wzruszył mnie także powrót do rodzimego teatru Mariana Dziędziela w roli Szeli – ten wspaniały aktor po raz ostatni wystąpił na deskach swojego teatru czternaście lat temu, grając Odźwiernego w „Tragedii Makbeta”. Kreacji jest zdecydowanie więcej, ale nie mogąc wymienić wszystkich, na koniec napiszę o dwóch jeszcze, najważniejszych dla mnie rolach. Dwóch biciach serca – przecież o to chodziło Wyspiańskiemu.

Pierwsze uderzenie – Isia w wykonaniu Bożeny Adamek. Cóż to za kreacja. Niby nic, epizod, a po spektaklu pamięta się przede wszystkim o Isi. Tej dziewczynce, która w „Weselu” Kleczewskiej po raz pierwszy jest stara. Udręczyły ją może widma, zapuściły sieci, zaplotły dziewczęcy warkoczyk w siwy warkocz. I mała Isia dużo pamięta. I pani Bożena Adamek pamięta również. Zadziwiające, na początku pięknej kariery filmowej, Bożena Adamek zagrała Biankę w legendarnym „Sanatorium pod Klepsydrą” Schulza w reżyserii Wojciecha Jerzego Hasa, i teraz wychodzi na scenę jak gdyby z tamtego filmu, z onirycznego snu, staro-młoda, wieczno-stara.

W końcu Kaya Kołodziejeczyk – choreografka spektaklu i aktorka – Chochoł. Niczym zjawa z „Berka” Kleczewskiej w Teatrze Żydowskim, pojawia się, żeby ciałem oddać najbardziej skomplikowane i niedefiniowalne niepokoje. Strach jest pożądaniem. Gest staje się słowem. Serce – to flaki. Niepokój, nie spokój.

Innego końca świata nie będzie.

Tytuł oryginalny

NIE SPOKÓJ: WESELE, reż. Maria Kleczewska

Źródło:

AICT Polska
Link do źródła