„Haga" Saszy Denisowej w reż. autorki w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.
Recenzowanie Hagi to wyjątkowo niewdzięczne zadanie. Przedstawiona na scenie wizja osądzenia rosyjskich zbrodniarzy wojennych za ludobójstwo popełnione w Ukrainie rozpala wyobraźnię samym swoim symbolicznym, głęboko humanistycznym potencjałem. Zwłaszcza że wiemy, iż za koncepcją przedstawienia od początku do końca stoi ukraińska dramatopisarka i reżyserka Sasza Denisowa, przy pomocy poznańskiego zespołu aktorskiego mówiąca w pierwszej osobie liczby mnogiej – w imieniu swego narodu – o zbrodniach putinowskiego reżimu. Choć Haga to tylko polityczna fantazja, wyraża wszystko, co od roku myślimy i czujemy na temat wojny rozpętanej za naszą wschodnią granicą. Siła teatralnego gestu uruchomionego w Teatrze Polskim jest więc olbrzymia – a jego pomysłodawcą był, co warto podkreślić, Maciej Nowak, któremu po raz kolejny nie można odmówić znakomitego społecznego słuchu i teatralnego zmysłu.
Sam gest to jednak nie wszystko. Haga to nadal, mimo specjalnych (jak źle się to słowo zaczęło kojarzyć!) okoliczności, tradycyjny spektakl teatru dramatycznego, a recenzent zmuszony jest ocenić artystyczny rezultat, jaki udało się finalnie osiągnąć. A z tym jest różnie.
O kształcie przedstawienia w niemałej mierze decyduje fakt, że sceniczny świat prezentowany jest oczyma dziecka. Uprzywilejowaną rolę Dziewczynki (ni to uczestniczki wydarzeń, ni to narratorki) gra Anna Springer, występująca gościnnie młoda adeptka poznańskiego studia STA. Ten zabieg tłumaczy pewną naiwność czy prostotę niektórych scen, poczynając od krótkiego zaprezentowania wszystkich podsądnych z bliskiego otoczenia Putina (podane zostają pełnione przez nich funkcje, cierpki komentarz dotyczy też ogólnych przywar ich charakteru). Słyszymy więc na przykład, że założyciel Grupy Wagnera Jewgienij Prigożyn (Piotr B. Dąbrowski) zaczynał jako kucharz rosyjskiego prezydenta, a przewodnicząca Rady Federacji Walentina Matwijenko (Kornelia Trawkowska), oficjalnie dekretująca atak na Ukrainę, to alkoholiczka. Aktorzy zasiadają w szkolnych ławach w zrujnowanej szkole, w której po kątach zalegają stosy cegieł, walizek i skrzynek. Ta sama scenografia z czasem przejmować będzie rolę trybunału albo więziennej stołówki.
Proces już trwa, więc powiązani z rosyjskim tyranem politycy, oligarchowie, wojskowi i ludzie mediów są wewnętrznie skłóceni – jedni zarzucają drugim nieskuteczność na polu bitwy (celuje w tym zwłaszcza Prigożyn), prawie wszyscy starają się znaleźć dla siebie dobrą wymówkę, pocieszając się, że nikt nie jest w stanie im nic udowodnić. Pojawiają się personalne ataki, uwypuklające śmieszność postaci. Mamy więc do czynienia z karykaturą, która jednak nie jest (chyba nie może być) zabawna. Putin w wykonaniu Barbary Krasińskiej wydaje się chodzącą woskową figurą, ochrypłym głosem kolejny raz dyscyplinującą podwładnych. Jest już tyranem pobitym i ma tego świadomość. Nawet komediowo grany przez Jakuba Papugę Ramzan Kadyrow, powtarzający ciągle te same słowa o LGBT, stanowiącym powód, dla którego Rosja „musiała” zaatakować zgniły Zachód, śmiechu nie wywołuje. Także pojawiający się pod koniec przedstawienia fragment baletu Jezioro łabędzie, w którym wszyscy zbrodniarze biorą udział jako tancerze, a świetny Michał Kaleta jako Nikołaj Patruszew (dyrektor FSB) występuje jako solista, nie sprawia, że widzowie po prostu dobrze się bawią.
Przyznam, że bardzo to dla mnie zastanawiające: bacznie obserwowałem samego siebie oraz reakcje publiczności na trzecim z kolei pokazie przedstawienia, rozważając ten uwiędły śmiech. Dlaczego sceny, które są absolutnie przerysowane, nie wywołują takiego efektu komicznego, jaki wywołać (chyba?) powinny? Wydaje mi się, że przyczyny tego są złożone. Częściowo winna jest zachowawcza, mimo wszystko, forma przedstawienia. Pojawiły się już pierwsze porównania Hagi do farsy czy teatru jarmarcznego, na myśl przychodzi też, oczywiście, Dyktator (1940) Charliego Chaplina… Jednakże w przedstawieniu tym nie ma gagów, brakuje humoru fizycznego – a szkoda. Prigożyn, Szojgu, Kadyrow i Surowkin (Piotr Kaźmierczak) urządzają sobie połajanki, ale wszystko kończy się na słowach. Mamy więc do czynienia z ciętą satyrą, ale na pewno nie z farsą. Jestem ciekaw, jaki efekt przyniosłoby dalsze obniżenie tonu i sprowadzenie tych postaci do stanu czystej zwierzęcości, obnażenie ich prymitywnych instynktów. Tego jednak na scenie nie ujrzymy. W Hadze wszyscy ukrywają się za karykaturalną, wciąż jednak kulturalną maską, a sceniczne buffo grzęźnie w półśrodkach (mimo wspólnie odśpiewywanych piosenek, układów choreograficznych, peruk, absurdalnych zdarzeń itd.). Problemem jest także powtarzalność niektórych motywów i chwytów, nieskutecznie próbujących wprowadzić humor.
Dlatego też silniej wybrzmiewają w przedstawieniu sceny serio, zwłaszcza te, w których Prokuratorka (Katarzyna Pilichowska) i Adwokat (James Malcolm) przesłuchują rosyjskiego żołnierza (Denis Kudijenko). Ten epizod jak w soczewce skupia brutalność, bestialstwo i bezwstydność niezliczonych rosyjskich napaści na cywilów. Schwytany żołnierz twierdzi, że o niczym nie wiedział, a jedynie wykonywał rozkazy; przeczy temu jednak przechwycony telefon do żony oraz paczki, które wysyłał swojej rodzinie z Białorusi. W zainscenizowanej scenie grabieży mężczyzna powtarza: „Patrz, jak oni żyją, ci Ukraińcy”. Niby to wszystko już wiemy i znamy z medialnych przekazów, ale wojenna rzeczywistość przeniesiona na scenę jednakowo poraża.
Dość oczywiste są wszakże – z namaszczeniem inscenizowane przez Denisową – mechanizmy odsuwania od siebie winy, wypierania się własnych czynów (Margarita Simonjan, telewizyjna prezenterka i propagandystka, twierdzi, że występowała pod presją luf karabinów; Szojgu stara się przedstawić siebie jako członka prześladowanej mniejszości etnicznej) lub przeciwnie – pogrążania się w antyzachodniej paranoi (Patruszew) i ogólnej depresji (Jurij Kowalczuk nie widzi sensu życia po przegranej przez Rosję wojnie). Najciekawiej wypada na tym tle Władisław Surkow (Paweł Siwiak), który, w pełni świadomy militarnej klęski, nie wypiera się swoich poglądów, a wręcz je podkręca. Próbuje namówić Putina do męczeńskiej śmierci na krzyżu (w czym jednak wymierny udział mają zażywane przez niego narkotyki), co pokazuje skalę umysłowej aberracji kremlowskiej elity. Ostatnie sceny spektaklu ponownie popadają jednak w tony dość naiwne, momentami przypominają wręcz szkolny teatr (Dziewczynka śpiewa piosenkę, a dorośli tłumaczą jej, na czym polega złowroga wojna). Być może Sasza Denisowa zbyt dużo uwagi poświęcić musiała samemu tekstowi i zabrakło jej czasu na reżyserskie dopracowanie spektaklu.
Mimo wszystkich niedostatków przedstawienie wystawione w Teatrze Polskim znamionuje wielka odwaga i śmiałość. Dużej klasy są kostiumy i zaangażowanie całego zespołu aktorskiego, dla którego praca nad tym spektaklem musiała być nie tylko ważnym, ale i trudnym doświadczeniem. Nawet jeśli nie wszystko się w tym spektaklu udało, to samo jego powstanie i możliwość grania go przed publicznością napawa nadzieją i radością. Nadzieją, że wojna niebawem naprawdę skończy się upadkiem rządów Putina i radością z tego, że przynajmniej na scenie tyran przestał być nietykalny.