EN

6.03.2023, 11:23 Wersja do druku

Józefiści i wucety

Zachód doby nowoczesności zadurzył się w wizjach ze swoich mokrych snów o szczęśliwym jutrze. Dochodzący z prawdziwego świata krzyk niewinnych brał za chichot hurys postępu, baraszkujących z nim po nibylandiach wolności, równości, braterstwa i gdzie tam jeszcze te cycaste progresem sylfidy się z nim szlajały, miziając po kochliwym i dlatego wielokrotnie złamanym sercu. Mimo tylu rozczarowań ono ciągle bije. Naiwne, uparte, piękne - pisze Antoni Winch w portalu Teatrologia.info.

I spisane na straty. Jak zresztą wszystko, co dotąd czerpało z jego pracy siły witalne. „Nowoczesności z jakichś immanentnych powodów zależy na antycypacji powszechnego kresu”, twierdzi Peter Sloterdijk. Zauważa również, iż „XX wiek był złotą epoką józefizmu”. Badacz dzieli się tą obserwacją w kontekście swych rozmyślań na temat dorobku, między innymi, Sigmunda Freuda i Jacques’a Derridy, aby podkreślić przemożność ich wpływu na to, w jaki sposób zeszłe stulecie patrzyło na człowieka i otaczający go świat.

Nie widziało w nich nic dobrego. Trudno się dziwić. Według Kevina MacDonalda Freud dokonał „patologizacji chrześcijaństwa”, jego „metoda” sprawiła, że „kulturę Zachodu położono na kozetce”. Dzięki temu stała się „istną skarbnicą idei dla ludzi czujących potrzebę przeprowadzenia radykalnej krytyki kultury zachodniej”. Nic to, iż psychoanaliza „od początku miała trudności z zaistnieniem w roli szanowanej nauki ze względu na oczywiste podteksty świadczące o tym, że w istocie jest sekciarskim ruchem politycznym strojącym się w szaty nauki”. Nie zaszkodziło jej to, a pomogło, w robieniu kariery w świecie akademickim. Ten ostatni przestał w nowoczesności kierować się w swojej działalności kryterium prawdy. Miast ją odkrywać, badać, zgłębiać, wolał w ogóle się nią nie zajmować, uznawszy, że właściwie jej nie ma. A raczej jest jej tyle, ile osób się o niej wypowiadających. Niemała w tym zasługa drugiego ze sloterdijkowskich józefistów – Derridy.

Był on, jak wiadomo, jednym z reprezentantów dekonstrukcjonizmu. Zdaniem Allana Blooma nurt ten „stanowi ostatnie stadium w procesie uśmiercania rozumu i odrzucania możliwości prawdy w imię filozofii”. Dochodzi do tego poprzez uznanie, że „twórcza aktywność interpretatora jest ważniejsza od tekstu; nie istnieje tekst, tylko interpretacja”. To na niej się tedy skupiamy, a nie na problemie, którego dotyczy. Oddalamy się tym samym od poznania faktów, unoszeni, wywołaną przez nie, falą mniej lub bardziej rzeczowych skojarzeń, by szybko zapomnieć, skąd wypłynęliśmy. O tym zaś, dokąd zmierzamy, nie mamy jak się dowiedzieć. „Dekonstrukcja Derridy” – pisze ksiądz Jacek Grzybowski w Uciec z krainy zapomnienia – „jest interpretacją […], ale taką, która dezinterpretuje”. To już może lepiej nikogo o nic nie pytać i poddać się dryfowi po zdekonstruowanych do ostatniego sensu znaczeniach, tonących w zalewie swoich kolejnych eksplikacji. Bełkocząc niezrozumiale przez knebel narzuconego im dyskursu, majaczą chwilę na powierzchni własnych wykładni, by szybko opaść na dno publicznej debaty, gdzie zostaną przykryte grubą warstwą narracyjnego mułu.

Dwudziestowieczni józefiści Sloterdijka – odwrotnie niż ich biblijny pierwowzór – trudnili się przekładaniem wydarzeń ze świata realnego na język snów. Somnambulizowali rzeczywistość, wprowadzali ją w letarg i kazali lunatykować po sobie samej. Niebezpiecznie przesunęli środek ontologicznej ciężkości z konkretu ku fantazji. Groziło to całkowitym kolapsem Bytu. I tenże, biedaczek, rozpadł się w nowoczesności na pilnie domagające się jakiegoś scalenia, pogrążone w chaosie dowolności, przekonane o iluzoryczności i bezcelowości własnego istnienia, pogubione jestestewka. Można to za autorem Co się zdarzyło w XX wieku? nazwać „apokalipsą realności”. Najpełniej jej istotę wyraził Friedrich Nietzsche, „który historię idei europejskich, by nie rzec historię bytu Europy potrafił” – zdaniem Sloterdijka – „skondensować do formatu telegraficznego: «Jak ‘świat prawdziwy’ stał się w końcu baśnią» […]. Ten fatalistyczny tekst, konstatując zapaść zaświatów, podsumowuje główne wydarzenie logiczne swej epoki”.

Zaświaty nie tyle się w niej zapadły, co wypadły. Z przypisanej im przez judeochrześcijańską tradycję sfery religijnej transcendencji w immanencję doczesności. Przeflancowane w to nienaturalne dla siebie środowisko, przepoczwarzyły się w swoje bluźniercze karykatury. W dziedzinie polityki zaowocowało to w dwudziestym stuleciu narodzinami radykalnych ruchów o quasi-wyznaniowym charakterze w rodzaju niemieckiego nazizmu i rosyjskiego komunizmu. A także liberalizmu. Jak jego brunatno-czerwone siostry ideologiczne z jednego chiliastycznego miotu, wierzy fanatycznie, iż ma do spełnienia mesjańską misję. I że, niezależnie od ceny, jaką trzeba będzie zapłacić, zrealizuje ją. Tak samo jest zatem faszystowski jak faszyści, jeśli chodzi o tolerancję dla odmiennych poglądów, po bolszewicku bolszewicki jest dla przeciwników. Ekstremista. Fundamentalista. Zbrodzień.

Mimo zamordystycznych ciągot, których nie chce mu się dzisiaj nawet za bardzo ukrywać, nie może go nowoczesność odrzucić, bo gdyby to zrobiła, musiałaby zrezygnować z ostatniej mrzonki o zaprowadzeniu raju na ziemi, a to by ją zabiło. Utopiami wszakże nieszczęśnica stoi. I przez nie upadnie. Do końca jednak będzie się nimi narkotyzować, ponieważ jedynie na haju sztucznej eudajmonii czuje, że żyje. A może tylko, że mniej umiera. W każdym razie musi czymś szprycować swojego ducha. Ćpa przeto najgorszy ezoteryczny szajs, byle gdzieś się jeszcze wznieść, poszybować nad smutnym jak śmierć życiem, dotknąć jakiejś niezwykłość, czymś się urzec, przejąć, nawet jeśli miałoby to być delirium. Już jej do niego blisko. „XXI wiek” – przewiduje Sloterdijk – „przejdzie do historii jako targowisko próżności zbawców, aż na koniec ludzie zaczną tęsknić do wybawienia od wybawienia i do ratunku przed ratownikami. Zapowiada się zarazem jako era obłudy i podwójnej moralności”. W czym, nawiasem mówiąc, wiernie będzie naśladował swojego załganego poprzednika.

Kultury atoli nie oszukasz. Bez metafizyki nie pociągnie. Struta intelektualnym i duchowym szitem, szuka jej w nowoczesności, zmakabryczniając codzienność groteską, przerysowując ją ku potworności absurdem, wisielczym humorem wyśmiewając pozorny porządek powszedniości. Szczerząc kły w szubienicznym uśmiechu, budzi się z odrętwienia, by wyrwać swoich odbiorców z egzystencjalnego stuporu, okrutnymi szprynglami szarpiąc im wątpia aż do rozpuku. I dalej. Takie czasy. Właściwą im estetykę charakteryzował Stanisław Ignacy Witkiewicz, głosząc, iż tylko „artystyczna perwersja” – czyli „jako takie nieprzyjemne: przykre zestawienia barw, dysonanse muzyczne, dziwaczne, nieprzyjemne i niepokojące, a nawet wstrętne jako takie kombinacje słów i działań” – jest tym, co najpełniej je wyraża i najcelniej trafia w ich wrażliwość. Choć nie unika pudeł. Zwłaszcza że lubi postrzelać sobie na wiwat. Raz tedy huknie dziełem sztuki, kiedy indziej natomiast wulgarnym wygłupem.

Kropi tak, na przykład, w Królowej wanny Hanocha Levina. Izraelski pisarz poznaje nas w tym krótkim utworze z czteroosobową rodziną, która pod wodzą Żony zajęła toaletę, aby uniemożliwić korzystanie z niej kuzynowi Męża Jekutieliemu. W związku z tym swoje potrzeby fizjologiczne musi on załatwiać w spodnie. W finale skeczu jego naczelna kacica zasiada na sedesie niby na tronie. Obwołuje się „Królową Wszechwanny i rolki papieru” i przemawia „wydając ponaddźwiękowe odgłosy”, czyli, ni mniej, ni więcej, puszczając fanfary pierdów. Pomieszczenie w niedługim czasie wypełnia się przeto – poza klopim majestatem monarchini wyrosłym na poniżeniu Jekutieliego – dość intensywnym fetorem. Kto chce, może z tego skatologicznego dowcipu wysnuć metaforę mechanizmu działania władzy, jej nierozerwalnego sprzężenia z przemocą, poniewieraniem bliźnimi, niszczeniem ich, a w zaciętym, pretensjonalnym, małostkowym fizys Żony dostrzec rysy heterini, pożeraczkini kulturowych konstruktów z penisem. Taka interpretacja omawianego tekściku byłaby jednak przysłowiowym robieniem z osoby igłowej osoby widłowej. Jest to bowiem ten przypadek, kiedy „perwersja artystyczna” rąbie ślepakami sztubackiej prowokacji, zadowalającej się produkcją frywolnych bździn niewybrednych żarcików. Mogła sobie na to pozwolić. W końcu Królowa wanny to kabaretowy numer. W dojrzalszej twórczości Levin wykorzystywał obsceniczność z dużo większym wyczuciem. Czynił z niej znak wykraczający poza tanią błazenadę, mówiący coś istotnego o ludzkiej kondycji.

Tak dzieje się nie w jego, a Lea Lipskiego, Piotrusiu. Tytułowy bohater tej krótkiej powieści został kupiony przez niejaką panią Cin na telawiwskim targu. Nabyła go w konkretnym celu. Miał mianowicie całymi dniami zajmować łazienkę, żeby współlokatorzy jego właścicielki tym łacniej wynieśli się z jej mieszkania. On był tedy łevinowską familią komenderowaną przez Żonę, oni – Jekutielim. Ze względu na daty powstania obu utworów – 1955-1959, 1970 – stwierdzić wypada, iż nie tyle Piotruś jest królowo-wannowy, ile Królowa wanny, jako późniejsza,jest piotrusiowa. A raczej piotrusiowata. To przecież ani ten kaliber intelektualny, ani literacki. Tak czy inaczej tkwią w niej zalążki tego, co u Lipskiego znajduje się w pełnym rozkwicie – wizji świata jako jednego wielkiego ustępu. Ludzie sami się w nim załatwiają, a jeśli mają z tym problem, to są załatwiani.

Albowiem zaprawdę „mamy przesrane”, jak powiada Michel Houellebecq. Jesteśmy przecież „na Ziemi, na to rady nie ma!”. Nasze istnienie to boleśnie ciągnąca się od narodzin endgame, która już na początku jest game over, a mimo to musimy ją podjąć. Bez nadziei na końcowe zwycięstwo czy choćby na w miarę honorową porażkę. Nowoczesność, jak widać, nie tryska entuzjazmem, gdy myśli o ludzkim losie, a tym bardziej, kiedy go przedstawia. „Wierzę” – wyznał Lipski w Jak powstawał Piotruś? – „że […] okaleczenie, poniżenie, samotność […] w głębszym sensie tego słowa są normalnym udziałem człowieka na ziemi. Dotyczy to zaś szczególnie człowieka naszej epoki”. Jego wcieleniem jest w Piotrusiu Piotruś.

U Levina, piotrusiującego niekiedy po lipskiemu – mniejsza o to, czy świadomie, czy nie – może nim być główny protagonista opowiadania Mały chiński eunuch. Stary już i zniedołężniały kastrat z Państwa Środka dawno temu został sprzedany swej Pani na służącego. Teraz stłukł porcelanową miseczkę na orzechy. I szklankę. Jest zbrodnia, musi być kara. Mężczyzna posłusznie udaje się więc na kaźń do… toalety, gdzie zostaje wrzucony do sedesu. W tym samym miejscu ląduje również tytułowa postać dramatu Ichś Fiszer. Nikt się nań nie wypróżnia, czego nie można powiedzieć o wspomnianym wyżej skośnookim rzezańcu. Obaj jednak mogliby usłyszeć to, co Piotruś od pani Cin w swoim śnie o tym, jak był muszlą klozetową, jego pryncypałka na nim siada, robi, co jej, po czym pyta: „no, jak wyglądamy?”.

Ano nie najlepiej. „Prawda istnienia jest nie do wytrzymania, cokolwiek o tym by się mówiło”, dowiadujemy się od Lipskiego, co jest, jak sądzę, zgodne z tym, co ma nam na ten temat do przekazania Witkacy za pośrednictwem „perwersji artystycznej”. W Nienasyceniu – „sam fakt istnienia jest potworny”; Szewcach – „istnienie jest potworne”; w Jedynym wyjściu wreszcie – „nieograniczona jest potworność istnienia […] – ale piękno jego (za to?) jest jedno i raz się doń dorwawszy można się w nim pławić jak w oceanie bez kresu”.

Właśnie, piękno… Ono to, według Rogera Scrutona, „sięga fundamentalnej prawdy ludzkiego życia, pokazując ją w aspekcie jej konieczności”. W zarysowującym się w przywołanych tu dziełach szczególnym toposie nowoczesności – latrina mundi – konieczność ta prezentuje się wcale parszywie. Niewykluczone, iż zawsze tak było, lecz teraz, wobec „zapaści zaświatów”, nie mamy przed nią żadnej osłony. W „apokalipsie realności” zwala się przeto na nas całym upiornym ciężarem swej obrzydliwości. Towarzyszą tej katastrofie zaklęcia józefistów tłumaczące nam niekończącymi się ciągami egzegez egzegez, że nie ma czego tłumaczyć, względnie, że najpewniej mamy Edypa, a poza tym kultura jest źródłem cierpień i dla naszego dobrostanu psychicznego powinniśmy uwolnić się spod jarzma jej traumatogennych aksjomatów. W świecie-sraczu nie są one nikomu do niczego potrzebne. No chyba tylko do tego, żeby się nimi podetrzeć.

Literatura przedmiotu do Literatury podmiotu:

  1. Allan Bloom, Umysł zamknięty. O tym jak amerykańskie szkolnictwo wyższe zawiodło demokrację i zubożyło dusze dzisiejszych studentów, przeł. T. Bieroń, Zysk i S-ka Wydawnictwo, Poznań 2012.
  2. Ks. Jacek Grzybowski, Uciec z krainy zapomnienia, Teologia Polityczna, Warszawa 2016.
  3. Michel Houellebecq, Martwe punkty, [w:] M. Houellebecq, Interwencje 2, przeł. B. Geppert, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2016.
  4. Hanoch Levin, Królowa wanny, przeł. E. Sidi, [w:] H. Levin, Królestwo wszechwanny. Proza, skecze, piosenki, poezja, Austeria, ADiT, Warszawa 2013.
  5. Hanoch Levin, Mały chiński eunuch, przeł. A. Olek, [w:] H. Levin, Królestwo wszechwanny. Proza, skecze, piosenki, poezja, Austeria, ADiT, Warszawa 2013.
  6. Leo Lipski, Piotruś, [w:] L. Lipski, Proza wybrana, wyb., oprac. i posłowiem opatrzyła A. Maciejowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.
  7. Kevin MacDonald, Kultura krytyki. Ewolucjonistyczna analiza zaangażowania Żydów w XX-wieczne ruchy intelektualne i polityczne, przeł. M. Szczubiałka, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2019.
  8. Roger Scruton, Piękno, tłum. S. Krawczyk, A. Rejniak-Majewska, Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego, Łódź 2018.
  9. Peter Sloterdijk, Antropocen – stan procesowy na obrzeżu historii?, [w:] P. Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku?, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2021.
  10. Peter Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku? W drodze do krytyki ekstremistycznego rozumu, [w:] P. Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku?, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2021.
  11. Peter Sloterdijk, Myśliciel w nawiedzonym zamku. O Derridy interpretacji snów, [w:] P. Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku?, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2021.
  12. Peter Sloterdijk, Polityka Heideggera: odroczyć koniec historii, [w:] P. Sloterdijk, Co się zdarzyło w XX wieku?, przeł. Bogdan Baran, Wydawnictwo ALETHEIA, Warszawa 2021.
  13. Stanisław Ignacy Witkiewicz, O Czystej Formie, [w:] S. I. Witkiewicz, Czysta Forma w teatrze, WAiF, Warszawa 1986.
Tytuł oryginalny

Józefiści i wucety

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Antoni Winch

Data publikacji oryginału:

02.03.2023