„To nie tam, to tamtędy” Juhyunga Lee z Korei Południowej na festiwalu Kontrapunkt. Prolog w Szczecinie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
Mija 22:00. Jest wrześniowy dość chłodny wieczór. Stoimy w ciszy, w większości zamaskowani wokół pola gry, które stanowi splątana, zrobiona ze sznurka i stojaków sieć. Tak rozpoczyna się performance „To nie tam, to tamtędy” Galmae w koncepcji i reżyserii koreańskiego artysty Juhyunga Lee. Nagle pojawia się światło, omiatając przestrzeń gry niczym szukające zbiegów więzienne reflektory. Z głośników dobywają się dźwięki zamieszek. Świat wydaje się nagle miejscem walki i opresji, światło zaś, jakby na przekór światu, tańczy przez chwilę radośnie wśród splątanych sznurków. Przed całą tą konstrukcją siedzi człowiek (sam reżyser) i nieruchomo ją obserwuje. Wyraźnie czuć granicę między widownią a przestrzenią gry: dziesiątki widzów po jednej stronie, jeden człowiek po drugiej. Mężczyzna wstaje i podnosi kamień z owiniętym kilka razy wokół sznurkiem. Odwraca się do nas, gestem proponując nam, żebyśmy wzięli od niego kamień i ruszyli w głąb sieci. Mamy zrobić coś, co wydaje się proste – rozplątać świat. Cisza i bezruch. Chwila trwa kilka sekund, a wydaje się wiecznością. My, widzowie, musimy coś zrobić – przekroczyć granicę między widownią a sceną, bezczynnością a działaniem, wstydem a odwagą. Napięcie sięga zenitu. Po chwili w sieci jest już pierwszy widz, bierze kamień ze sznurkiem i wyrusza w swoją drogę.
Jestem czwarty. Ruszam głównie dlatego, że jest mi zimno. Myślę „lepiej coś zrobić, bo zamarznę”. To ciekawa emocja, gdy przekładam ją w myśli na teatr. Działanie to życie, bezczynność to zamarznięcie, może nawet śmierć. Biorę kamień z rąk Juhyunga i choć nie jest łatwo – sznurek ześlizguje się z kamienia – ruszam w swoją podróż. Na początku sieć jest niesłychanie gęsta, muszę się nieźle nagimnastykować, żeby jakoś poruszać się w gąszczu splątanych sznurków. Do mnie i tych kilku osób przede mną dołączają inni widzowie, na polu gry robi się gęsto. Czuję nagle potrzebę rywalizacji, bycia pierwszym w tym wyścigu. Co ciekawe, nie ma teatralnych znaków, że to wyścig, wpadam w pułapkę własnych myśli. Zatracam się w tej podróży. Jestem skupiony na swoim sznurku oraz pokonywaniu przeszkód. Następują pierwsze spotkania z innymi, pojawia się uważność na drugiego człowieka. Po chwili okazuje się, że czwarty raz wpadam na tego samego człowieka, mam ochotę okazać mu jakoś to, że już nie jest dla mnie anonimowy, uśmiecham się. Czy on mnie widzi? Z każdą minutą jest jakoś łatwiej, zaczynam zauważać innych ludzi, działających wokół mnie. Pojawia się zmęczenie fizyczne i uczucie ulgi, kiedy okazuje się, że jestem blisko końca. Od pewnego momentu widzę, że nie mam szans „wygrać” wyścigu, bez poczucia straty porzucam więc rywalizację. Dostrzegam też wzruszający obrazek: młoda dziewczyna nie radzi sobie ze sznurkiem, gdyż jest za niska. Podbiega do niej jakiś chłopak, potem drugi, ktoś jeszcze i pomagają jej dokończyć demontaż labiryntu. Po chwili wzruszenia do głosu dochodzi rozum – uśmiecham się, znów dociera do mnie, że jestem przecież w teatrze. I że chcę wiedzieć, jak to się kończy, bo jakoś przecież musi. Zaczyna się ostatni etap podróży. Dochodzę ze swoim kamieniem obwiązanym grubą warstwą sznurka (bardzo niewygodnie było nim już operować) do granicy scenicznego labiryntu, który w między czasie, za sprawą moją i innych – przestał istnieć. Trzymam więc tę nić, którą wręczyła mi na początku koreańska „Ariadna” i orientuję się, że na jej końcu jest podobny kamień, jak ten, który trzymałem. I choć za chwilę oglądam, jak cała ta sieć, złożona u stóp owej „Ariadny” w postaci stosu kłębków sznurka, zostaje unicestwiona, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zakończenie spektaklu nie jest do końca radosne. Pozostały przecież kamienie, na które znowu można nawinąć sznurek, albo po prostu nimi w kogoś rzucić i go zranić, a może nawet zabić. Pamiętajmy o tym.
Teatr Juhyunga ma wszystko to, czego potrzebuje wielka sztuka. Używając najprostszych narzędzi, zaprasza nas w głąb swojego labiryntu, angażuje bez reszty, daje się posmakować, budzi nieskończony potok emocji, żeby na koniec wyprowadzić nas na świat – ten sam, ale jednak już inny. Dziękuję Juhyung Lee, dzięki tobie wreszcie zrozumiałem mit Tezeusza i Ariadny.