„Ciemna Woda" Amanity Muskarii w reż. Iwo Vedrala w Nowym Teatrze w Słupsku. Pisze Wiktoria Tabak, członkini Komisji Artystycznej 28. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
Słupska Ciemna Woda Amanity Muskarii (pod tym pseudonimem ukrywają się siostry – Gabriela i Monika Muskała) w reżyserii Iwo Vedrala balansuje gdzieś pomiędzy filmami Wojciecha Smarzowskiego a estetyką Davida Lyncha. Połączenie co najmniej cudaczne, wiem, ale z tego pierwszego jest tu polska stodoła, są polskie konflikty, polski krajobraz i polskie traumy, a z tego drugiego surrealistyczna aura, tajemnicza śmierć i intensywna kolorystyka. Smarzowskiego jest w Ciemnej Wodzie oczywiście więcej, bo spektakl krąży wokół lokalnych demonów i resentymentów, a sama historia rozgrywa się niewątpliwie w polskiej wsi, chociaż nie w tej spokojnej i w nie tej wesołej. Ale bez obaw, ta opowieść nigdy nie wydarzyła się naprawdę – tak przynajmniej zapewnia chór na początku dramatu – i wszelkie podobieństwa do prawdziwych postaci czy zdarzeń są przypadkowe.
Zaczyna się od biesiady, a właściwie od chocholich tańców przy śledziku wykonywanych przez mniej lub bardziej odurzonych mieszkańców (choreografia: Natalia Dinges). Przestrzeń sceniczna stworzona przez Paulę Grocholską imituje jednocześnie wiejską remizę, kościół i salon fryzjersko-kosmetyczny. Wszędzie tam czas zatrzymał się w okolicach lat dziewięćdziesiątych, gdy szczytem luksusu i architektonicznej finezji była boazeria, pstrokate tapety oraz plastikowa roślinność.
Początkowo akcja skupiona jest wokół planów księdza (Wojciech Marcinkowski), który tuż przed Wielkanocą zamarzył sobie wystawienie pasji, ale nie byle jak, tylko na poważnie i z pompą tak, żeby gazety się o tym rozpisywały, a może i telewizja przyjechała. Do pomysłu trzeba było jednak namówić przedstawicieli lokalnej władzy dysponujących środkami finansowymi – i wiernych, którzy musieli się zgodzić na odgrywanie powierzonych im ról. Obrotny proboszcz trochę ich wszystkich poszantażował, trochę postraszył i decyzja o realizacji widowiska została podjęta w trybie natychmiastowym.
Reżyseruje bigoteryjna katechetka (Monika Bubniak), która tylko sprawia wrażenie, że wie o tym, co robi, więcej niż inni, bo tak naprawdę prawie nikt ze zgromadzonych do końca nie rozumie tego, w czym bierze udział. No może poza wrażliwym Dawidem (Adam Borysowicz) wcielającym się w postać Jezusa, lecz on na co dzień trzyma się raczej na uboczu, ma w sobie dużo niezgody na otaczający go świat, a ponadto bywa wyszydzany i wytykany palcami przez to, że wychowuje go jedynie matka, a o ojcu słuch zaginął.
Podział ról jest tu znaczący i nieprzypadkowy. Wszyscy bohaterowie, począwszy od romansującej fryzjerki, przez chcącego wziąć rozwód kościelny burmistrza, a skończywszy na nieszczęśliwej lekarce, nad którą znęca się mąż grabarz, są stworzeni z mieszanki postaw, cytatów i komentarzy przewijających się przez polską sferę publiczną w ostatnich latach. Momentami bywają więc karykaturalnie przerysowani, a momentami nieco schematyczni i stereotypowi. To oczywiście świadoma strategia artystyczna, którą trudno oceniać, bo o jej skuteczności decyduje raczej indywidualny odbiór: na jedną publiczność ten gest zadziała, inną wkurzy.
Kłopoty we wsi zaczynają się wtedy, gdy nadarza się okazja, by chrześcijańskie dogmaty – szczególnie te o miłości do bliźniego – przetestować w praktyce. Prace nad pasją przerywa pojawienie się uchodźców, co rozpoczyna prawdziwy festiwal hipokryzji. Kościół niby otwarty, ale przecież nie dla wszystkich, kto to widział tak wchodzić do niego prosto z ulicy, a już zwłaszcza gdy ma się inny kolor skóry i na pierwszy rzut oka widać, że zostało się wychowanym w innej kulturze – oburzają się chóralnie mieszkańcy na czele z proboszczem. Wydarzenia te wytrącają niektórych z równowagi, lecz przedstawienie musi trwać i dlatego parafianie mimo wszystko przygotowują religijny spektakl, prześcigając się przy okazji w złotych myślach, że pomagać to trzeba na miejscu, że to inna religia, że jak się da im palec, to wezmą całą rękę, że najpierw my, a potem oni. I tak dalej, i tak dalej. Całość kończy się tragicznie.
Ciemna Woda to spektakl, nad którym prace rozpoczęto w czerwcu ubiegłego roku, czyli kilka miesięcy przed wydarzeniami rozgrywającymi się na polsko-białoruskiej granicy. Można powiedzieć, że teatr intuicyjnie wyprzedził w tym przypadku rzeczywistość, która dogoniła go wraz z wrześniową premierą, chociaż podobne nastroje narastały w polskim społeczeństwie przynajmniej od tak zwanego kryzysu migracyjnego z 2015 roku, a nawet wcześniej, w końcu nasza narodowa ksenofobia ma już dość długą tradycję. Oczywiście sytuacja wygląda inaczej w przypadku ukraińskich uchodźców – o czym słupskie przedstawienie siłą rzeczy nie opowiada – ale jednak podstawową kategorią różnicującą jest w Ciemnej Wodzie lęk przed wyobrażonymi i skonstruowanymi kategoriami rasy oraz odmienności kulturowej czy religijnej; lęk, którego wybuchy notorycznie obserwujemy w polskiej sferze publicznej, gdy mowa o przymusowych migrantach – podkreślam – spoza naszego kontynentu. Dlatego mimo dynamicznie zmieniającej się sytuacji społeczno-politycznej, Ciemna Woda chwyta ważki i wcale nie zdezaktualizowany problem. Tylko trzeba chcieć to dostrzec.
Amanita Muskaria CIEMNA WODA. Reżyseria: Iwo Vedral, scenografia: Paula Grocholska, muzyka: Kuba Orłowski, choreografia: Natalia Dinges. Prapremiera w Nowym Teatrze w Słupsku 17 września 2021.