EN

15.12.2020, 09:59 Wersja do druku

Najpiękniejsze przyjęcie Klarysy Dalloway

"Pani Dalloway" Virginii Woolf w reż. Magdaleny Miklasz z Teatru Dramatycznego w Warszawie na 40. Warszawskich Spotkaniach Teatralnych online. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Krzysztof Bieliński

Jeden zwykły czerwcowy dzień 1923 roku w Londynie, 24 godziny z życia Klarysy Dalloway, głównej bohaterki powieści Virginii Woolf wielokrotnie przyciągał uwagę twórców kina i światowej literatury. Jednak nikt z reżyserów nie pokusił się o przeniesienie utworu na scenę. Tekst wydawał się zbyt trudny, mało teatralny, a obecnie zbyt anachroniczny. Chyba niesłusznie. Magdalena Miklasz podjęła udaną próbę przeciwstawienia się tej tezie i dokonała pierwszej scenicznej adaptacji powieści. Eksperymentalna proza Virginii Woolf nie ma linearnej fabuły, a mimo to jej wizualność, retrospekcyjność, współistnienie umykającej teraźniejszości z zachowaną, przywoływaną w umysłach różnych osób przeszłością, krzyżowanie się życiowych dróg, myśli i wspomnień bohaterów, otwiera przed reżyserem niezwykłe możliwości. Oddać specyficzny wymiar czasu i przestrzeni, relacje między tymi pojęciami to niełatwe, a jednak bardzo pociągające wyzwanie. Reżyserując spektakl i opierając się na znakomitym przekładzie autorstwa Krystyny Tarnowskiej, Magdalena Miklasz stara się jak najwierniej przekazać treść i klimat powieści. Czytając ją, ma przed  oczami postać autorki. Życie Virginii Woolf jest dla niej głównym kluczem do zrozumienia „Pani Dalloway” i konstruowania scenariusza adaptacji. Dodatkowe emocje wśród twórców, krytyków i widzów budzi fakt, że premiera spektaklu odbyła się online, podczas 40. Warszawskich Spotkań Teatralnych,.

Główna bohaterka powieści, Kalrysa Dalloway, wydaje przyjęcie – w ten sposób nadaje sens życiu pani z wyższych sfer, uwalnia skrywane uczucia i reżyseruje  swego rodzaju spektakl. Chce wszystko zorganizować jak najlepiej, dlatego wybiera się na samodzielny spacer ulicami Londynu, by między innymi kupić kwiaty na bukiety. Jej wędrówka jest równocześnie podróżą pomiędzy teraźniejszością a zapamiętaną, z konieczności bardzo subiektywną przeszłością. Pani Dalloway buduje własny świat, daleki od wojny, która skończyła się ledwo pięć lat temu (pamięć o niej wciąż jest bardzo żywa). Perfekcyjna pani domu ustawia w nim bohaterów i przywołując liczne wspomnienia konstruuje kolejny poziom swojej świadomości. Magdalena Miklasz zachowuje rytm narracji utworu: próbuje przenieść na scenę ulotność chwili, wypływającą z bycia tu i teraz oraz przełomowy w literaturze tamtego okresu strumień świadomości – naturalny przebieg myśli i wrażeń, rodzących się w głowach bohaterów. Stara się budować dramaturgię przedstawienia na kilku poziomach. Jej zabiegi pozostają w zgodzie z klimatem i myślą Virginii Woolf – „na tę książkę mam aż nazbyt wiele pomysłów. Chcę w niej zawrzeć życie i śmierć, zdrowie i szaleństwo; chcę dokonać krytyki systemu społecznego i pokazać, jak działa w swych najintensywniejszych przejawach – choć tu może nieco pozuję” – pisała Virginia. Spoglądamy na rzeczywistość sceniczną z kilku perspektyw – z punktu widzenia bohaterów, samej autorki powieści, i… lalek (część z postaci to animowane przez aktorów lalki). Inscenizacja jest zarówno uniwersalna, jak i bardzo kobieca, krytyczna, przepełniona empatią, czasem ciepłym, innym razem cierpkim humorem. Magdalena Miklasz dokonuje ciekawego zabiegu – wprowadzona do spektaklu postać Virginii – świetna w tej roli Anna Stela. Aktorka nie stoi z boku, jest w samym środku akcji, odpowiada postaciom, czasem mówi w ich imieniu. Niezwykła, wrażliwa, pełna energii – nadaje inscenizacji dynamiki, czyni rzeczywistość bardziej zrozumiałą, spójną. Momentami odnoszę wrażenie, że klarowność całej adaptacji opiera się na znajomości prozy Virginii Woolf. Całe szczęście autorka wciąż jest na scenie – szybka jak wiatr, dominująca Anna Stela dopowiada, informuje o zdarzeniach i działaniach bohaterów.

„Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty” – słynny cytat pojawia się na początku przedstawienia. Ale nie czeka nas barwny obraz stolicy Anglii. Realizatorzy nie usiłują na siłę odtwarzać historycznej rzeczywistości powojennego Londynu – z jego niepowtarzalnym ruchem, odgłosami, dźwiękiem Big Bena, odmierzającego czas. Nie ma tu hałaśliwych, zalanych słońcem ulic Westminsteru, wśród których rodzą się refleksje Klarysy i jej próby nadania sensu rzeczywistości. Mimo to „brytyjskość”, specyficzny klimat i plastyczność prozy zostały zachowane. Decydując się na obraz bardziej uniwersalny, pani reżyser skłania do uruchomienia wyobraźni – wejścia w głąb przeżyć Klarysy. Choć spektakl nie jest statyczny, brak w nim akcji w tradycyjnym znaczeniu – dzieje się głównie w wymianie myśli, w słowach. Mimo to dwie godziny wcale nie nużą – z pomocą przychodzi przepiękna scenografia, oszałamiająco zmysłowa, naturalistyczna. Zielona łąka znakomicie obrazuje „kwietność” myśli bohaterki, wprowadza więcej barw i dźwięków. Z kolei bliskość ziemi (prawie czujemy jej zapach i puls) przywodzi na myśl śmierć. Wprowadzone do inscenizacji lalki, figurki, domek dla lalek wypełniają scenę baśniowością i magiczną, półsenną atmosferą.

Jak sobie poradzić z życiem? – pyta Kalrysa ustami Agnieszki Roszkowskiej. Owo kluczowe zagadnienie zdaje się kierować losami (a raczej przemyśleniami) trojga bohaterów: Klarysy Dalloway, Piotra Walsha oraz Septimusa. To życiowi odmieńcy, zupełnie inni niż pozostali – szarpani wątpliwościami, wrażliwi, myślący, trochę nieprzewidywalni, zawsze samotni i częściowo wykluczeni. Agnieszka Roszkowska nie jest taka sama jak Klarysa Dalloway z powieści. Nie ma w niej chłodu (pozornego przecież), za to jest więcej szczerości, namiętności zmieszanej ze zdystansowaną ironią. Aktorka wspaniale pokazuje ciepło, poczucie humoru oraz kobiece rozterki Klarysy. Próbuje wykrzyczeć swój sprzeciw przeciwko ograniczeniom, konwenansom. Jej krzyk wibruje, drażni – i właśnie taki jest jego cel. Bohaterka konfrontuje się z przeszłością, ze swoją córką (jej rolę gra lalka – co jest niezwykle „teatralnym” zabiegiem), z dawnym ukochanym i ukochaną. Agnieszka Roszkowska jako Klarysa zmienia tradycyjne pojęcie czasu i wytwarza jego elementy wprost na oczach widza. Zanurzona w gąszczu roślinności „znika” w głębinach przeszłości, monologizuje, jednocześnie wymieniając te rzeczy, które powinna zrobić przed swoim wieczornym przyjęciem. Dzięki temu jest jednocześnie w kilku miejscach – scena okazuje się idealnym miejscem, gdzie można to wiarygodnie pokazać. Patrzenie na świat oczami Klarysy przypomina rodzaj gry. Bohaterka wędruje słonecznymi ulicami, spotykając wiele znanych i nieznanych jej osób – Septimusa, cierpiącego na zespół stresu pourazowego wynikający z doświadczeń wojennych i jego żonę, piękną Lukrecję, a także Sally, szaloną dziewczynę, z którą łączyła ją intymna zażyłość. Tego samego dnia przyjmuje odwiedziny dawnego ukochanego, Piotra Walsha. Zawsze tajemniczy, trochę sentymentalny Piotr właśnie powrócił do Anglii z Indii. Spotkania przywołują wiele wspomnień i rodzą niepokój przemieszany z nieoczekiwanym spokojem. Waldemar Barwiński w roli Piotra Walsha budzi sporo ciepłych uczuć. Z dużym wyczuciem oddaje charakter swojego bohatera, niepoprawnego krytykanta, marzyciela idealisty, trochę nieporadnego lekkoducha. Dzięki Piotrowi możemy spojrzeć na Klarysę z zupełnie innej perspektywy. Potrafimy skonfrontować obraz jej postaci, kreślony przez kochającego ją przed laty mężczyznę z tym, co mówi o sobie sama bohaterka, wiecznie borykająca się z własną wieloznacznością. Kolejną osobą, która pojawia się na zielonym pagórku Klarysy jest Septimus. W jego postać wciela się Marcin Wojciechowski i trzeba przyznać, że bardzo dobrze radzi sobie z aktorskim zadaniem – musi pokazać tragizm, ból i smutek chorego na schizofrenię młodego mężczyzny, weterana wojennego. Opisać jego relacje ze światem, z życiem i z uroczą żoną. Nieodwracalne szkody w psychice Septimusa przyspieszają jedynie to, co nieuniknione. I żaden psychiatra nie pomoże mu w ostatecznym rozwiązaniu problemu.  Śmierć jest wyzwaniem. Śmierć jest próbą porozumienia się podejmowaną wtedy, kiedy ludzie zdają sobie sprawę z niemożności dotarcia do sedna, które – w sensie mistycznym – wciąż im umyka – myśli pani Dalloway. Kolejną mocno i dobrze zarysowaną w spektaklu postacią jest Ryszard Dalloway, polityk, mąż Klarysy. Marcin Sztabiński w roli brytyjskiego dżentelmena czuje się znakomicie! Przewidywalny, solidny, a przy tym nieciekawy pan Dalloway nie jest w powieści postacią intrygującą, ale Sztabiński wykorzystuje niuanse opisu oraz swój aktorski kunszt (który miałam okazję podziwiać w wielu inscenizacjach), by zbudować fascynujący, niesztampowy obraz bohatera (scena, w której usiłuje wypić herbatę z lalczynej mikrofiliżanki jest jedyna w swoim rodzaju). Anna Gorajska gra ważną dla pani Dalloway osobę: zadziwiającą, zwariowaną Sally Seton, dawniej bardzo bliską Klarysie, choć zdecydowanie odmienną w swym charakterze. Nie sposób pominąć jeszcze dwóch aktorek, równie dobrych w swych rolach jak pozostali występujący. Anna Szymańczyk jako panna Doris Kilman zdaje się być zarazem zabawna, jak i przerażająca. Na scenie gości bardzo krótko, jednak potrafi zwrócić na siebie uwagę, uwydatniając groteskowość granej postaci. Weronika Krystek pięknie kreśli sylwetkę Lukrecji, włoskiej żony nieszczęśliwego Septimusa. Wielki ukłon w stronę wszystkich aktorów – takich kreacji w teatrze życzymy sobie jak najczęściej.

Spektakl przepełniony zmysłowością, refleksyjny, z elementami tajemniczej baśniowości pięknie oddaje zawiłości ludzkiego umysłu, ścieżek, którymi spaceruje nasza świadomość. Jak w gąszczu tego świata odnajdują się kobiety, przez lata dążące do niezależności i odrzucenia konwenansów? Czy jest w nim miejsce dla samotnych wędrowców, kreatorów marzeń i idealnych rzeczywistości? Może proza Virginii Woolf i spektakl oparty na jej powieści choć trochę pomoże w odpowiedzi na to pytanie.

Tytuł oryginalny

Najpiękniejsze przyjęcie Klarysy Dalloway

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Anna Czajkowska

Data publikacji oryginału:

15.12.2020