"Błękitny zamek" na motywach powieści L.M. Montgomery „The Blue Castle" w reż. Beaty Redo-Dobber w Mazowieckim Teatrze Muzycznym im. Jana Kiepury w Warszawie. Pisze Wiesław Kowalski w Teatrze dla Wszystkich.
Moja poprzednia wizyta w Mazowieckim Teatrze Muzycznym była bardzo miłym i mocno satysfakcjonującym doświadczeniem. Musical „Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” Stephena Dolginoffa w reż. Tadeusza Kabicza zachwycił mnie na każdej płaszczyźnie – inscenizacyjnej, realizatorskiej i aktorskiej. Było to przedstawienie znakomicie pomyślane i wyreżyserowane, nowoczesne technologicznie, świetnie zagrane i zaśpiewane przez Macieja Pawlaka i Marcina Januszkiewicza. Sądziłem, że będzie to przełomem w dotychczasowej działalności teatru, który wcześniej realizował głównie repertuar operetkowy oparty na dość klasycznych i tradycyjnych podstawach. Niestety, ostatnia premiera w MTM to widowisko wielce rozczarowujące i ogromny krok wstecz w stosunku do tego, co oglądałem kilka miesięcy wcześniej.
„Ania z Zielonego Wzgórza” to cykl powieściowy, z którego przede wszystkim znana jest kanadyjska pisarka, rzadko tworząca dla dorosłych, Lucy Maud Montgomery. I dobrze, bo utwory pisane z myślą o starszym odbiorcy nie cieszyły się już tak wielkim powodzeniem i historia literatury skrzętnie je pomija. Może tylko z wyjątkiem wydanego w 1926 roku „Błękitnego zamku”. Barbara Wachowicz i Krystyna Ślaska (libretto) oraz Roman Czubaty (muzyka) postanowili sięgnąć po tę właśnie powieść, by na jej kanwie opowiedzieć kolejną historię wykorzystującą motywy nawiązujące do bajki o Kopciuszku braci Grimm czy baśni Hansa Christiana Andersena „Brzydkie Kaczątko”. Powstała z tej inspiracji forma muzyczna nazwana musicalem, skupiona fabularnie na losach Joanny Stirling i do bólu mieszczańskiej rodziny, która próbuje za wszelką cenę znaleźć jej męża. 29-letnia kobieta, uchodząca już za starą pannę, pogrążona w literaturze i wrażliwością mocno odbiegająca od snobistycznych zachowań swoich krewnych, postanawia, również pod wpływem lekarskiej pomyłki nie dającej jej więcej niż rok życia, opuścić rodzinny dom i pojąć za męża człowieka, który w finale okaże się nie tylko jej najbardziej ulubionym pisarzem, ale także synem milionera. I tutaj dochodzimy do symbolicznego tytułu, który w tym kontekście staje się swoistą krainą wolności i szczęścia, a także romantyzmu i piękna.
Nad inscenizacyjną stroną spektaklu, przygotowanego przez Beatę Redo-Dobber najprościej byłoby spuścić zasłonę milczenia. Reżyserka postanowiła uszyć to przedstawienie tak grubą kreską, że w swych konceptach sytuacyjno-inscenizacyjnych pogrążyła nie tylko cały dowcip libretta, ale i samych aktorów, którzy w swoich scenicznych działaniach zatrzymali się na poziomie mocno już wyeksploatowanych i zgranych bon-motów wuja Beniamina (Witold Żołądkiewicz). Zamiast szukać beztroskiego dystansu do przedstawianej rzeczywistości, Beata Redo-Dobber kazała niemal wszystkim wykonawcom dokręcać karykaturalną śrubę do tak niebotycznych kształtów, że w drugim akcie na kolejne spazmatyczne „achy” i „ochy” kanapowych ciotek chciało się już nie tylko zatkać uszy, ale i zamknąć oczy. To z gruntu błędne założenie reżyserki, wychodzące zbyt dalece poza komediową konwencję, kazało na i tak karykaturalnie skonstruowane postaci nałożyć jeszcze przerysowanie wykonawcze. I ta maniera grania (nieznośnie przeszarżowany Parsival Aleksandra Zuchowcza), determinująca całą wizję sceniczną, zdominowała spektakl w Kinie Praha we wszystkich sekwencjach salonowych, które przypominały XIX-wieczny teatr mieszczański, pogrążając musical, który pozbawiony ponadczasowości i choćby odrobiny aktualności (trudno za takową uznać jakieś mgliste wspomnienia o szczepionce) dryfuje w kierunku idiotycznej operetki. Trudno zresztą temu wrażeniu się dziwić, skoro większość obsady to śpiewacy operowi. Jedynym aktorem musicalowym w tym ansamblu był Marcin Jajkiewicz, który postać Eddiego Smitha zagrał na absolutnej kontrze, do tego co proponowali wszyscy inni protagoniści. Naturalność, prostota, wiarygodność, delikatność, liryzm i emocjonalna powściągliwość to był jego pomysł na postać i założenie to sprawdziło się znakomicie. Podejrzewam, że ten kontrast mógł się stać interesującym pomysłem na wiele interpretacyjnych rozwiązań, niestety, tak się nie stało. Jajkiewiczowi próbuje w roli Joanny wtórować ze zmiennym szczęściem Sylwia Gorajek, jednak i jej zdecydowanie brakuje doświadczenia musicalowego zarówno w śpiewaniu, jak i w grze aktorskiej pozbawionej psychologicznej prawdy. Solistce nie udało się pokazać wyraziście metamorfozy bohaterki, a jej głos sprawiał wrażenie mało rozległego i pozbawionego możliwości dynamicznych.
Jeśli cokolwiek jest w stanie widza zaciekawić w tym spektaklu to głównie muzyka Romana Czubatego. To partytura z wieloma udanymi piosenkami, zwłaszcza tymi dla Eddiego i Joanny, ale nie tylko. Zwracają uwagę powracające tematy i ich przetworzenia melodyczno-barwowe, które bardzo dobrze wybrzmiały w opracowaniu muzycznym Mieczysława Smydy. Natomiast o całej warstwie zastosowanych ponad wszelką miarę projekcji multimedialnych (Beata Redo Dobbre), atakujących swoją nieznośnością wszystkie zmysły, trzeba jak najszybciej zapomnieć. I da się to uczynić bez trudu.