„Diabły” w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Anna Pajęcka w dwutygodniku.com.
„Przyjąłem słowa Jezusa, że mężczyzna nie może żyć sam”, mówi Urbain Grandier, katolicki ksiądz w filmie „Diabły” Kena Russella. Tymi słowami kwestionuje dogmat o celibacie już w XVII wieku. Historia o nieortodoksyjnym księdzu, który rozpalał wyobraźnię i ciała miejscowych kobiet, chętnie z tego korzystając, a w końcu spłonął na stosie za herezję, stanowi punkt wyjścia do spektaklu Mai Kleczewskiej i Grzegorza Niziołka w Bielsku-Białej.
Spektakl nie jest tylko wariacją na temat „Matki Joanny od Aniołów”, którą Iwaszkiewicz także napisał na kanwie tej francuskiej historii. „Diabły” są kolejną próbą obnażenia Kościoła katolickiego przez teatr. Wskazania na pustkę rytuału, którego koszt polityczny ponoszą jednostki i całe społeczeństwa. Kleczewska robi to w sferze wizualnej, w pełnej przepychu scenografii Zbigniewa Libery, odwzorowującej nie surowe wnętrze kościoła z Loudun sprzed czterech wieków, ale ołtarz w trochę kiczowatym wnętrzu kojarzącym się ze współczesnym kościołem katolickim. Robi to także, przyglądając się temu, co w Kościele wyparte – seksualności i kobietom.
Polski teatr bierze Kościół na warsztat w każdym sezonie. Szczęśliwie, w tekście Grzegorza Niziołka nie ma nachalnej dydaktyki, która narzuca się w takich okolicznościach. Niziołek zapożycza się u Iwaszkiewicza, u Huxleya, we wspomnianym filmie Russella, ale i we współczesnych historiach o zagadkowych śmierciach młodych mężczyzn na zagłębiowskich plebaniach, o seksualnych orgiach z udziałem duchownych czy nadużyciach w seminariach. Wobec diecezji bielsko-żywieckiej także toczy się postępowanie o krycie księdza pedofila. I te oskarżenia twórcy spektaklu formułują wprost. Kościół ocieka złem, ale przecież to żadna nowość.
Tam, gdzie Niziołek ujawnia podobieństwa między tym, co historyczne, a tym, co współczesne w tej historii, Kleczewska skupia się na stopniowaniu napięcia. W pierwszej części opowieść o walczącym o zniesienie celibatu księdzu Grandierze i siostrach, które oskarżają go o opętanie, jest podawana w sposób wyważony. Do tego stopnia, że gdy Przemysław Kosiński (grający Grandiera) staje za ołtarzem, odprawiając liturgię eucharystyczną, spektakl nie zmienia swojej powolnej tonacji. A przecież przynajmniej część z publiczności pamięta, że gdy Artur Żmijewski reżyserował swoją „Mszę” w Teatrze Dramatycznym w 2011 roku, to wrzało. Paweł Sztarbowski pisał wówczas na łamach „Dwutygodnika”, że „obrządek religijny wciąż jest o wiele większym tabu niż obrządek narodowy. I myślę, że dlatego łatwiej jest wstać w teatrze do hymnu, nawet trzymając ręce w kieszeni – nie ma tu poczucia gwałtu na zwyczaju jego odśpiewania”. Kilkanaście lat później akt odtworzenia przez Kleczewską liturgii nie budzi większych kontrowersji, pomimo że reżyserka wybiera jej szczególnie symboliczny dla katolików moment, czyli przyjmowanie „ciała Chrystusa”.
Po „Klątwie” Olivera Frljicia terapia szokowa w teatrze jest trudna do osiągnięcia, jednak dzięki jego sztuce jesteśmy mądrzejsi o wiedzę, że to symbole i postaci z nimi związane są pod większą ochroną niż rytuały. Można już zatem odgrywać mszę, ale nie można obrażać papieża ani zestawiać krzyża z genitaliami. Być może to metoda, aby zyskać więcej niż satysfakcję ze skandalu. Tą drogą idzie Kleczewska zachowując poważny ton, odtwarzając mszę, ale całkowicie serio, powoli, godnie. Ostatecznie reżyserka nie robi tu wiele więcej, niż czterysta lat temu robił Grandier, udzielając sobie i jednej z zakonnic nielegalnego ślubu w ukryciu. Ujawnia pustkę i fasadowość kościelnego rytuału, która społecznie jest już coraz bardziej dostrzegalna – także w statystykach wykazujących odejścia z Kościoła.
Łamać tabu obrządku kościelnego próbował też pięć lat temu Jan Klata w „Matce Joannie od Aniołów”. Wówczas w Nowym Teatrze w Warszawie Bartosz Bielenia grający rolę Suryna, zakochanego w matce Joannie młodego księdza, próbował nakłonić teatralną publiczność do wspólnego modlitewnego śpiewu. Zlaicyzowana widownia mokotowskiego teatru jednak zawiodła i akcję trzeba było popchnąć bez jej udziału. U Kleczewskiej nawet nie prosi się nas o uczestnictwo. Raczej, podobnie jak w „Mszy”, stawką jest tu przyglądanie się z zewnątrz wspólnototwórczemu rytuałowi, który w tym wypadku nawet nie próbuje żadnej wspólnoty tworzyć. Obnaża się go przy tym jako w gruncie rzeczy całkiem wyprany z wartości i sensu.
O ile Kleczewska jest reżyserką, której zdarza się zajrzeć w zbiorową duszę Polaków i powyciągać na wierzch co bardziej podskórne lęki i uprzedzenia, to w tym wypadku nawet ona odbiła się od tematu tak eksploatowanego, że już mocno wyślizganego. Gdy Klata wystawiał „Matkę Joannę...”, obecność rozerotyzowanych ciał aktorek, odgrywających opętanie zakonnic, wzbudziła spory sprzeciw publiczności. Niemało pojawiło się wówczas wypowiedzi o tym, że pokazywanie uprzedmiotowienia kobiet przez Kościół przy pomocy uprzedmiotowienia ich ciał i wizerunków na scenie to niekoniecznie dobra droga.
W spektaklu Kleczewskiej podczas odgrywania scen rzekomego opętania urszulanek nie jest inaczej. Zgoda, odgrywanie opętania w teatrze to niełatwe aktorsko zadanie, ale publiczności także nie jest łatwo oglądać po raz kolejny podobne konwulsyjne choreografie i podobne prace z ciałem, tak jakby istniał zamknięty repertuar gestów, po jakie można tu sięgać.
Znak równości między opętaniem a pożądaniem stawia się tutaj jako jedno z założeń. Kościół wygasza pożądanie i u mężczyzn, i u kobiet, choć to kobiety częściej płonęły za nie na stosach. W książce „Czarownice. Niezwyciężona siła kobiet” Mona Chollet wskazuje na jeszcze starsze niż polowanie na czarownice pochodzenie tej niechęci, twierdząc, że rodzące się chrześcijaństwo zapożyczyło sporo ze stoicyzmu, w tym sprzeciw wobec przyjemności, którą kojarzono z kobietami właśnie. Niechęć Kościoła katolickiego do kobiet jest tak stara jak jego antysemityzm i nadal ma wpływ na świecką sferę życia.
W drugiej części spektaklu Kleczewskiej robi się bardziej interesująco, gdy szaleństwo przechodzi na całą społeczność miasteczka, także tę pozaklasztorną. Przy długim stole rozstawionym na proscenium rozpoczynają się knajpiane, podlewane winem dywagacje o tym, co dzieje się za murami kościoła. Historyczne „opętanie” urszulanek w Loudun żyło jeszcze przez prawie dekadę, stając się pożywką dla odwiedzających miasto. Czerpano korzyści z turystyki po spektaklu egzorcyzmowania. A zakonnice odgrywały go chętnie, bo w innym wypadku czekała je śmierć za herezję i proces o klątwę. To właśnie przy stole kumulują się w spektaklu emocje, aby wybuchnąć w scenie zbiorowego szaleństwa.
Właśnie ta scena wynagradza z nawiązką konwencjonalne sceny opętania zakonnic. Choreografka Kaya Kołodziejczyk z ciał aktorów i aktorek buduje prawdziwe bestiarium, na zmianę łącząc je i rozdzielając. Pulsują i wiją się one przy dźwiękach mocnej muzyki (Cezary Duchnowski) i intensywnej grze świateł (Wojciech Puś). Ale obraz ten jest raczej piękny niż gorszący. Zresztą przedstawienia piekła były zawsze bardziej pociągające niż jaśniejsze strony życia wiecznego.
Czego szuka Kleczewska? Chyba pewnej przemocy zawartej w rytuale, w systemie Kościoła, ale przede wszystkim w ludziach, którzy rytuał odprawiają i system tworzą. Przemoc jest zawarta w samej formie, jaką przyjmuje liturgia, w narzucaniu znaczenia gestów i symboli widowiska. W bezwarunkowym odruchu, jaki tkwi gdzieś w nas, że msza powtórzona w teatrze to przekroczenie. I w tym, że mamy to wszystko tak bardzo zneutralizowane. Bo co by się okazało, gdyby Kościół odrzeć z symbolu, z rytuału i metafory?
U Kleczewskiej w finałowej scenie księża tracą głos. Bo o czym mówić, jeśli słowo, które według Ewangelii miało być na początku, zamieniło się w kłamstwo i wymówkę? A światło, które miało być po nim, nie przyniosło oświecenia przez wieki? U Kleczewskiej księża milczą, bo reżyserka stawia granicę, którą jest usprawiedliwienie.
Coś jednak poszło bardzo nie tak, skoro od lat oglądamy w teatrze ten sam tekst, który daje coraz mniej przestrzeni do udanej inscenizacji, a mimo wszystko pozostajemy przekonani, że właśnie tego potrzebujemy.