"Apetyt w dzień egzekucji" na podstawie "Człowieka i gwiazd" Anny Świrszczyńskiej w reż. Barbary Wiśniewskiej z Teraz Poliż w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Jagoda Hernik Spalińska w portalu Teatrologia.info.
Teatralny zespół feministyczny, grupa artystyczna Teraz Poliż, na małej scenie Teatru Powszechnego w Warszawie dał premierę swego spektaklu w reżyserii Barbary Wiśniewskiej Apetyt przed dniem egzekucji. Spektakl składa się z dwóch części. W pierwszej zostaje odczytana jednoaktówka Anny Świrszczyńskiej Człowiek i gwiazdy. W drugiej części trzy aktorki i muzyk dają koncert performatywny oparty na tekście Świrszczyńskiej, jak również na jej życiu oraz na doświadczeniu samego kolektywu Teraz Poliż. Te dwie części zdradzają jakiś rodzaj bezradności wobec tekstu Świrszczyńskiej i chyba jednak niezrozumienia go, wychodzenia z fałszywych założeń co do jego sensu. Dlaczego tak uważam? Wymowa sztuki ma się nijak do wymowy koncertu, mimo że padają w dużej części te same słowa. Równocześnie sam koncert jest przyjemnym doświadczeniem w znaczeniu odbioru. Tylko czy o to chodziło artystkom? by dać kolejny koncert „wściekłych kobiet”, które „się nie zgadzają” i który się sympatycznie ogląda? Dorota Glac powtarza w rozmowie w Radio Dla Ciebie, że tekst Świrszczyńskiej traktuje o sądownictwie, o sprawiedliwości, o rewolucji – „zwłaszcza o rewolucji” – ale nie jestem pewna czy zrozumiała, co Świrszczyńska o rewolucji rzeczywiście w swojej jednoaktówce powiedziała.
Tekst Anny Świrszczyńskiej, datowany na 1967 rok, ma bardzo wyrazisty komunikat, potwierdzony jeszcze tytułem. Jest to opowieść o Edypie, traktowanym tu jako archetypowa postać człowieka dźwigającego piętno zbrodni, który tkwi w niewoli swego grzechu. Towarzyszy mu Kat i Waga, która przypomina mu o jego czynach. Edyp nienawidzi wiszącej na niebie Wagi, błaga Kata, by go wreszcie zabił. Ten jednak z nim igra i powtarza swoją mantrę „Niebo to nie jest niebo/ ziemia to nie jest ziemia. / Wszystko ma głębsze znaczenie”. W pewnym momencie Waga się psuje i spada z nieba. Kat ogłasza koniec porządku, który więził Edypa, otwiera się krata, Edyp wychodzi na wolność, leitmotiv zamienia się w swoje przeciwieństwo, znika „głębsze znaczenie”, na niebie w miejsce wiszącej Wagi robi się dziura. Wkraczają Sędziowie Edypa, którzy są w szampańskich humorach i głoszą nihilistyczne hasła: „Siusiamy na kodeks cywilny / siusiamy na kodeks karny. Siusiamy na kodeks drogowy /siusiamy na prawo Hammurabiego” itd. Zapraszają Edypa, by wraz z nimi „pogrzeszył na wesoło”. Na pytanie Edypa co będą robić wołają: „Będziemy gwałcić nieletnie siostrzyczki, leciwe mamusie, i nader leciwe babcie. Potem zarżniemy braciszków, tudzież wujaszków, tudzież dziadków i tatusiów, a potem podpalimy miasto”. Edyp wpada w panikę, że pozbawiono go wszystkiego, nawet „zabrali mi moją zbrodnię, zabrali wagę. Jestem niczym” i błaga teraz by Waga wróciła i by Kat na powrót zamknął go za kratą. Na pytanie Kata dlaczego nie cieszy się, że wreszcie ma „dużo powietrza” Edyp odpowiada: „Tyle powietrza, że się podusimy. Boję się, że to mnie porwie w górę, że się rozsnuję, rozpuszczę, rozwieję, rozpłynę, rozsypię, w powietrzu jak garść atomów, co są w środku puste”. Prośba zostaje wysłuchana, Waga zajmuje swoje miejsce, a Edyp z ulgą wraca do celi, by znowu cierpieć za swą zbrodnię.
Świrszczyńska napisała tekst odzwierciedlający czasy, w których powstał. Tekst na swój sposób wieszczy, gdy przypomnimy sobie sformułowanie „płynna nowoczesność”, spopularyzowane nieomal pół wieku później. Poetka, jak widać, zrozumiała bardzo szybko, że rebelia lat 60. polegała na zniesieniu dotychczasowego porządku, na dokończeniu poprzez rewolucję obyczajową rewolucji oświeceniowej, na przecięciu tej ciągłości, którą wyznaczała dla cywilizacji europejskiej kultura i filozofia grecka, prawo rzymskie i religia judeo-chrześcijańska. Edyp – czyli Europejczyk poddany tej triadzie, buntuje się przeciwko niej, cierpi opresję i chce zmiany. Gdy zmiana następuje i opresja znika, gdy Waga (waga dobrego i złego) się psuje, Edyp jest wolny. Jednak ta wolność, brak wszelkich zasad, jest dla niego jeszcze cięższa, niż niewola etyczna, w której tkwił wcześniej. Dlatego z ulgą wraca do swej celi, do swej niewoli, nie chce dziury w niebie, przez którą przeświecają obojętne etycznie gwiazdy. „Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie” – echo tych słów brzmi w tytule i w sztuce Świrszczyńskiej. Rewolucja zjada własne dzieci i obraca się przeciwko głoszonym przez siebie wartościom. Świrszczyńska więc proponuje refleksję, powrót. Jednego tylko nasza droga Poetka nie przewidziała – nie ma powrotu do tej celi. Świat Edypa znika bezpowrotnie, znika kultura oparta na tamtych trzech fundamentach, obserwujemy właśnie jej koniec, Edyp nie wróci do celi, bo ta cela przestaje istnieć. Ale to tak na marginesie.
Tekst sztuki kolektyw Teraz Poliż po prostu odczytał z offu, jakby nie wierząc w jego potencjał sceniczny, czy po prostu nie przywiązując wagi do jego treści. Jakby tylko po to, by dać podstawy do następującego po nim koncertu, w którym wykorzystane są wyrwane z kontekstu cytaty ze sztuki, służąc idei kompletnie przeciwnej niż ta, którą przekazała swoją jednoaktówką Świrszczyńska.
Gdy scena rozświetliła się do koncertu zobaczyliśmy trzy małe podia, które zajęły trzy aktorki. Każda miała do dyspozycji mikrofon, stojak do nut oraz wysoką beczkę.
Pomiędzy podiami a widownią umieszczone zostały elektroniczne klawisze i grający na nich tyłem do widowni Krzysztof Sokół – ale też przodem, bo nosił strój kobiecy z różowym boa przodem do tyłu, i maskę na tyle głowy.
Środkowe, centralnie ułożone podium zajęła Dorota Glac, podobna do Jane Seymour, znanej z roli doktor Quinn, ubrana właśnie jakby trochę folkowo, w obcisłym, obszytym frędzlami kombinezonie z dobrze widocznym dekoltem, w wysokich botkach. Wykonywała większość songów i robiła to z dużą siłą wyrazu i wdziękiem.
Natasza Aleksandrowitch wystąpiła w białej koszuli z postawionym kołnierzem à la Cynthia Nixon, który to strój eksponował jeszcze bardziej uderzające podobieństwo tej aktorki do gwiazdy Sex in the City. Ma też podobny do Cynthii Nixon temperament bezkompromisowej wojowniczki – beczka służyła jej za bęben, w który waliła z wielką siłą.
I na lewym podium trzecia aktorka, Marta Jalowska, która z wyglądu nie przypominała mi nikogo znanego, ale może dlatego, że była najbardziej ucharakteryzowana – na Arlekina, z łysą głową i kryzą wokół szyi, z wrotkami na nogach. Miała w sobie jako jedyna coś bezbronnego.
Tył sceny i podia mieniły się dancingową dekoracją. Czyli, jednym słowem – camp (scenografia i kostiumy Natalia Kitamikado i Anna Łaszcz).
Piosenki, oparte na fragmentach sztuki Świrszczyńskiej, bardzo dobrze brzmią (muzyka Natalia Czekała i Weronika Krówka), zarówno w sensie muzyki jak i słów, które – wyrwane z kontekstu – zyskują nową, dodatkową siłę i potwierdzają, że Świrszczyńska wielką poetką była (bo już dramatopisarką raczej nie, ale to inna sprawa). Te pieśni przeplatane były narracją o życiu Świrszczyńskiej z typowo feministycznej perspektywy oraz opowieścią o doświadczeniu kolektywu o nazwie „Muszki faramuszki” (nawiązanie do słów Kata z jednoaktówki), który starał się o pieniądze na ten właśnie koncert i trzykrotnie składał wnioski o dotację – każdy następny utrzymany w coraz mniej rewolucyjnym tonie. Jak rozumiem była to historia wniosku do miasta st. Warszawy, bo właśnie z tych środków spektakl powstał. Aktorki jednak nie zdradzają w swej narracji do kogo ów wniosek był kierowany, są to symboliczni „oni”, którzy zmuszają artystów do kompromisów i ograniczeń.
I tu dochodzimy do problemów tego spektaklu. Wszystko – literalnie – wszystko, co artystki Teraz Poliż przedstawiły na scenie, już było. Kłopoty ze zdobyciem pieniędzy opowiadane podczas spektaklu; kobieta-twórczyni, która nie może rozwinąć skrzydeł, bo ma męża-narcyza, dziecko z bronchitem i teścia-sklerotyka pod opieką; walka o feminatywy („powstanka Świrszczyńska”), autoironia („Muszki faramuszki”), song na wrotkach, campowy entourage, i tak dalej, i tak dalej.
Nie piszę tego ponieważ jestem trochę zmęczona teatrem społecznym. Nie. Chodzi mi o to, że energia, pracowitość i zaangażowanie artystek z Teraz Poliż, które obserwuję i którym kibicuję od momentu powstania tego zespołu i projektu „Dziwy polskie”, marnuje się we wtórności i zgranych schematach, zarówno myślowych jak i formalnych. Dziewczyny się ekscytują, że Świrszczyńska przeżyła największą miłość swego życia pod sześćdziesiątkę („miłość w każdym wieku!”), że spała z Tadeuszem Różewiczem („tak, tym Różewiczem!”), że nie miała czasu na pisanie prawdziwie artystyczne, bo utrzymywała rodzinę z powodu męża utracjusza („miała tego dość”). Zgadzam się, że życie Świrszczyńskiej czeka na swoją opowieść – ale bez tezy, bo znaleźć w jej życiu można doprawdy przykre fakty, i nie mam tu na myśli spraw obyczajowych. To, czego się tu czepiam, to że spektakl z Teraz Poliż do tych schematów patriarchalnej opresji przykłada wszystko, co się ze Świrszczyńską łączy – jej życie i jej sztukę. W efekcie jest zamknięty na to, co ich bohaterka w tej swojej sztuce napisała. A wykazała się ogromną przenikliwością, wieszczym wręcz natchnieniem, analizą na którą Zygmunt Bauman potrzebował jeszcze 30 lat. I to jest dopiero krzywda – największa dla autora, a zwłaszcza dla autorki. Mam wrażenie, że osoby, które przygotowały scenariusz (dramaturgia Martyna Wawrzyniak) szukały wyrwanych kawałków z życia i ze sztuki Świrszczyńskiej, by znaleźć potwierdzenie tych wszystkim dobrze nam znanych feministycznych prawd i obsesji, które można po raz kolejny rzucić w twarz życzliwej publiczności.
Dlatego pytam: po co artystki z Teraz Poliż marnują swoje talenty na wyświechtane stereotypy, po co fiksują się na starych, ogranych motywach, zamiast jako kolektyw feministyczny pomyśleć jakie są realne, dzisiejsze niebezpieczeństwa dla kobiet. A jest ich wiele, bo świat stwarza ciągle nowe rodzaje zagrożeń. Na przykład – dlaczego problemy z anoreksją dotykają coraz większej ilości dzieci już od ok. 7 roku życia? Jakie elementy i strategie naszej współczesnej kultury, by nie powiedzieć wprost – popkultury – i kultury wyzwolenia, są odpowiedzialne za to straszne zjawisko? Dlaczego stary, przeklęty gorset wydaje się dziś mniejszą opresją niż, obowiązujący przecież, wymóg płaskiego brzucha BEZ gorsetu? Jak to się dzieje? Kto to robi? Kto jest za to odpowiedzialny? Jaki to ma wpływ na miliony bezbronnych nastolatków, dziewczynek, chłopców na całym świecie? Marcelina Grabowska, od której to wszystko się zaczęło, aktualna ikona kobiecej dramaturgii w Polsce, oprócz Sprawiedliwości traktującej o opresji kobiety, napisała także sztukę pod tytułem Dzieci nie chcą żyć. Może czas pomyśleć czy teraz – sto lat później, gdy już wpuszczono tyle „powietrza” – dzieci też nie chcą żyć? I dlaczego?
Takich problemów – ważniejszych i straszniejszych niż to, czy urzędnik lubi słowo „powstanka”, czy nie lubi – jest w naszych czasach wiele, i kolektyw zbudowany na ideowych, feministycznych podstawach jest miejscem, gdzie można (należy?) o nich właśnie krzyczeć w protest songach, wyciągać na wierzch ukryte, niewygodne prawdy, a nie szukać łatwego aplauzu przyłączając się do bezpiecznych, ogranych do granic możliwości komunałów, w przećwiczonej setki razy formie.