Jarosław Murawski, dramatopisarz i dramaturg mówi o adaptacji „Ksiąg Jakubowych” Olgi Tokarczuk w Thalia Theater w Hamburgu. Rozmawiał Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
Czy do wystawienia „Ksiąg Jakubowych” przyczynił się Nobel dla Olgi Tokarczuk?
To była propozycja Eweliny, która chciała wrócić do tego tematu. Nobel dla Olgi tylko pomógł. Ale nawet bardziej pomógł znajomy księgarz dyrektora teatru Joachima Luksa, u którego Lux często sonduje, czy dana powieść cieszy się popularnością, co myślą o niej niemieccy czytelnicy itd. Księgarz był zachwycony „Księgami”. Może nie do końca w ten sposób zapadają decyzje w Thalia Theater, ale to ciekawa anegdota, którą opowiadał sam dyrektor.
Duża scena Thalii rządzi się swoimi prawami, na widowni może zasiąść nawet tysiąc osób, więc teatr ostrożnie wybiera tytuły, najczęściej stawiając na klasykę. Nie mieliśmy szans wejść tam z „Boxerem”, był wystawiony na małej scenie. Ale Nobel dla Tokarczuk, a z drugiej strony powodzenie i nagrody dla „Boxera”, z pewnością pomogły przekonać teatr, że historia Jakuba Franka w interpretacji Eweliny Marciniak może przyciągnąć dużą widownię.
Czym jest dla pana ta książka?
Żadna inna książka Olgi nie jest propozycją tak totalną jak „Księgi Jakubowe”. Raz: z racji imponujących wymiarów opisywanego świata – rozległego i geograficznie, i czasowo – oraz ogromu pracy, jaka została włożona w zbadanie tematu. Dwa: ze względu na język literacki najwyższej próby, skrzący się od wspaniałych opisów ówczesnego życia i stanów psychicznych bohaterów, pełen detali, ciepła i humoru. Ten miks pracującej w tle wielkiej historycznej narracji z opowiadaniem przez drobiazg, mały gest, niuans jest zachwycający.
Nie Pan był autorem adaptacji spektaklu Eweliny w Powszechnym. Czym się będzie różniła od tej warszawskiej – pana hamburska adaptacja?
Nie miałem w rękach tamtego tekstu, znam tamten spektakl jako widz. Z pewnością w wersji niemieckiej mniej jest opowieści o sytuacji XVIII-wiecznej Rzeczypospolitej, sporach wewnątrzpolskich, trudnej do wytłumaczenia specyfiki naszych Kresów itd. Kładziemy nacisk na uniwersalne treści historii Franka i jego sekty, czyli na opowieść o ludzkiej tęsknocie za wspólnotą, potrzebie podmiotowości grup wyrzucanych na społeczny margines. Także o potrzebie duchowości w świecie post-oświeceniowym. Zderzenie „zachodniego” Oświecenia ze „wschodnimi” poszukiwaniami duchowymi to zresztą jeden z głównych motorów powieści.
Mam wrażenie, że temat wspólnoty i pragnienia jej realizacji choćby w formie utopii może być niezwykle nośny w czasach pandemicznych. Zwłaszcza w Niemczech, gdzie echa kontrkultury lat 60., ówczesne próby tworzenia społeczeństwa opartego na egalitarnych zasadach, wszystkie te komuny skupione wokół guru itd. - te echa wciąż są słyszalne, dlatego temat może silnie rezonować.
Książka Tokarczuk nie jest łatwa dla Polaków, jak Niemcy dają sobie radę z tą egzotyką?
Czasem, by zrozumieć jak Niemcy widzą tę historię, wyobrażam sobie, że przenosimy na deski polskiego teatru historię XVIII-wiecznej sekty rumuńskiej i musimy sprawić, by zainteresowała ona polskiego widza. To podobna trudność, ale możliwa do przezwyciężenia. W końcu mamy wehikuł w postaci teatru, którego język jest uniwersalny, a dobra historia zawsze będzie dobrą historią.
Jednocześnie spore fragmenty dzieją się w Wiedniu, Offenbach, pojawia się nawet Hamburg. Wykorzystacie te linki?
Tak, to są dobre łączniki z niemiecką widownią. W „Księgach Jakubowych” Mozart jest tylko wspomniany, u nas to pełnoprawna postać, która pomaga przeprowadzić widzów przez meandry historii. Od wizyty Franka i jego córki w towarzystwie Marii Teresy i młodego cesarza Józefa II na premierowym pokazie „Wesela Figara” zaczyna się spektakl. To oczywiście wytrych dramaturgiczny, ale nie tylko – chcemy przez to pokazać, że historia Jakuba Franka i jego sekty jest częścią historii Europy Środkowej. W Hamburgu mieli zresztą frankiści wielu wyznawców. Tutaj też osiadł urodzony w Krakowie jeden z najsłynniejszych w owym czasie kabalistów Jonatan Eibeschutz, oskarżany o wyznawanie kultu Szabtaja Cwi, który uważany był za mesjasza. Jakub Frank głosił się następcą Szabtaja.
Podobnie jak w „Der Boxer” mamy w „Księgach” temat żydowski i antysemityzm. Czy to interesuje Niemców?
Właściwie trudno w Europie wskazać nację, którą - z wiadomych względów - tematyka żydowska bardziej interesuje. Z tym że, w odróżnieniu od nas, temat winy za Zagładę został w Niemczech mocno przerobiony, nikt tu nie kwestionuje niemieckiej odpowiedzialności, nie zrzuca winy na bliżej nieokreślonych „nazistów”. Gdy niemieccy aktorzy przeczytali „Króla”, byli zdziwieni, że i w przedwojennej Polsce plenił się antysemityzm, że zdarzały się pogromy, a na uniwersytetach były getta ławkowe. Że była to choroba nie tylko niemiecka, ale ogólnoeuropejska. Ale za każdym razem podkreślali, kto jest odpowiedzialny za apogeum tej nienawiści.
Jest w naszej adaptacji „Ksiąg Jakubowych” scena, w której pijany katolicki biskup wyzywa rabina od „pejsatych żydków, parchów”. Aktor, który gra biskupa, powiedział, że nie chcą mu te słowa przejść przez gardło. Że gdy mówi to Niemiec na niemieckiej scenie, to jest to okropne. To jest dziś w niemieckim teatrze gorący temat: na ile powinniśmy reprodukować na scenie język nienawiści i akty przemocy, nawet opatrując je komentarzem. Czy samo ich powtarzanie nie jest utrwalaniem takich zachowań, wiecznym odradzaniem schematu kat-ofiara? Myślę, że podobne rozważania dotrą wkrótce i do nas.