EN

23.11.2020, 09:53 Wersja do druku

Mord pośród malin zaskakująco żywotny

„Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Krzysztofa Pluskoty w Teatrze Stu i „Balladyna” Juliusza Słowackiego w reż. Pawła Świątka w Teatrze im. J. Słowackiego w Krakowie. Pisze Piotr Zaremba w Tygodniku TVP.

 W „Balladynie” mamy przede wszystkim zręcznie poprowadzoną akcję pełną dziwności, okrucieństw i baśniowych efektów. Można podejrzewać, że dla widzów ukształtowanych przez „Grę o tron”, nie będą one takim zaskoczeniem, jak mogły być kiedyś.

Od teatru oddziela nas dziś ciemna, ponura zasłona. Nie wiemy, kiedy do niego wrócimy. Nie wiemy, czy teatry będą w stanie pracować nad nowymi przedsięwzięciami, jeżeli lockdown utrwali się na dłużej lub będzie ponawiany wahadłowo, co jakiś czas. Tym bardziej chce się przypominać to, co oferował nam zaledwie kilka tygodni temu.

Moją szczególną przygodą była wyprawa w październiku do Krakowa na – uwaga – dwie „Balladyny” Juliusza Słowackiego. Jedną wystawił mniej więcej rok temu Teatr Stu. Drugą – Teatr im. Słowackiego. Oglądałem je dzień po dniu.

Był to wielki pokaz powrotu widzów po pierwszym lockdownie. Obowiązywała jeszcze zasada zapełniania połowy widowni, więc na obu spektaklach ludzi było całkiem sporo. Mnie najbardziej zaciekawiła obecność na nich szkolnych wycieczek. Bardzo młodzi widzowie trwali cierpliwie w maseczkach. A potem zgotowali aktorom – zwłaszcza w Teatrze Stu – zaskakująco gorącą owację.

Te wycieczki przypomniały, co teraz będziemy tracić. Przerwa w teatrze to nie tylko problem finansów artystów. To także uderzenie w teatralną edukację nas wszystkich, a szczególnie młodego pokolenia. To grozi stratami nie do oszacowania.

Logika okrutnej baśni

Ciekawe skądinąd, że przy generalnej rezygnacji większości teatrów z przypominania klasyki, akurat „Balladyna” wciąż wraca częściej niż inne sztuki autorów dawnych. Co kilka lat mamy jakieś przedstawienie – lepsze, gorsze, ale jest. Dwa lata temu zachwycałem się widowiskiem „Grając Balladynę” przygotowanym przez studentów warszawskiej Akademii Teatralnej pod kierunkiem Jana Englerta. Teraz słychać, że dramat zostanie być może wykorzystany przez Teatr Telewizji. „Balladyna” okazuje się zaskakująco żywotna.

Dlaczego? Nie jest to opowieść obciążona zbytnimi komplikacjami. To właściwie bajka (baśń?) niby umieszczona w kontekście Polski prasłowiańskiej, ale tak naprawdę żonglująca motywami szekspirowskimi. Czary Goplany i jej świty kojarzą się z „Burzą”. Zbrodnie i męki Balladyny – z „Makbetem”.

Nie mamy tu właściwie odkrywczych, przełomowych myśli. Może najbardziej tę o roli przypadku, bo przecież rywalizacja dwóch sióstr: Balladyny i Aliny o uczucie wielkiego pana Kirkora zostaje uruchomiona przez zazdrosną wróżkę Goplanę, z całkiem błahego powodu. Niszczycielski przypadek intrygował także Szekspira – w wielu jego dramatach. Tu zbieranie malin, które ma wyłonić zwyciężczynię, kończy się mordem.

Ale mamy tu przede wszystkim zręcznie poprowadzoną akcję pełną dziwności, okrucieństw i baśniowych efektów. Można podejrzewać, że dla widzów ukształtowanych przez „Grę o tron”, nie będą one takim zaskoczeniem, jak mogły być kiedyś. Ale można to rozumowanie odwrócić. Młodzi widzowie mogą świat tak rozbuchanej wyobraźni kupić właśnie dzięki współczesnej popkulturze. Razem z miejscami kapitalnym, zaskakująco nowoczesnym wierszem.

Gdy na to nałożyć żonglerkę teatralnymi umownościami, tak odmiennymi od efektów filmowych, można tym zaciekawić i licealistów – co zobaczyłem na własne oczy. No i ta łatwość w przechodzeniu od zawiesistej, krwawej tragedii do groteskowej śmieszności. To jest świat prawdziwie odjechany, gdzie śmiech miesza się z przerażeniem. Znowu nasuwa się słówko: „popkultura”. Ona taka jest.

fot. Anna Lem

W Polsce, czyli nigdzie

Co najmniej od czasów znakomitej inscenizacji Adama Hanuszkiewicza w Teatrze Narodowym z roku 1974 elementem zabawy tym tekstem staje się pastiszowe żonglowanie gadżetami dużo współcześniejszymi niż teoretyczne miejsce akcji. Widziałem tamto przedstawienie. Goplana, Skierka i Chochlik hasali na motorach, a bitwa Kirkora z Kostrynem była bitwą czołgów i wozów pancernych z XX wieku.

I nie ma co się na to nadmiernie zżymać. Sama fabuła obchodzi się nader bezceremonialnie z realiami. Niby to czasy prasłowiańskie, a przecież wiejski amant i awanturnik Grabiec jest synem organisty. Rycerska mitologia jest wzięta mocno w cudzysłów, właśnie bajkowy. Więc niby można z tym robić wszystko.

Obaj krakowscy inscenizatorzy poszli tą drogą, choć na różne sposoby. W Teatrze Stu jest nim dyrektor Krzysztof Pluskota. Ale jako autor adaptacji występuje historyczny założyciel tej placówki Krzysztof Jasiński i spektakl jest nasycony jego poetyką. Obaj panowie przenoszą nas w świat Polski całkiem wydumanej („w Polsce, czyli nigdzie” – z „Króla Ubu”?).

Fantastycznie dziwaczna jest scenografia Katarzyny Wójtowicz, a jeszcze bardziej abstrakcyjna – klimatyczna muzyka folkowa dwóch grup: Kapeli ze Wsi Warszawa i Żywiołaka. Mamy nastrój kompletnie wydumanej rzeczywistości, w której aktorzy na dokładkę na różne sposoby wciągają do zabawy w teatr widzów. W tym akurat przedstawieniu prowadziło to do zabawnych nieporozumień, kiedy usadowiona na widowni młodzież odpowiadała na skierowane do niej słowa lub zachęcana, próbowała wkraczać na scenę.

Przedstawienie Pawła Świątka w Słowackim też grane jest w symbolicznych dekoracjach Marcina Chlandy, w centrum sceny gustowna dziura udaje Gopło. Ale więcej tu bezpośrednich nawiązań do konkretnych realiów współczesności. Skierka i Chochlik to postaci z naszej popkultury. Chochlik na przykład to piosenkarka z brodą, ktoś w rodzaju Conchity Wurst. Nic też dziwnego, że obie rusałki (lub elfy) nie tylko śpiewają do mikrofonu, ale częstują Grabca narkotykami wprawiając go w stan odurzenia.

Z kolei wątek Balladyny i jej matki, Wdowy to opowieść o patologiach wspinania się po szczeblach drabiny społecznej. Nuworyszka Balladyna musi pozbyć się rodzicielki, bo jej rubaszny styl zanadto sytuuje ją w świecie Grażyn i Januszów, który dziewczyna chce zgubić. W tej sytuacji takie szczegóły jak wspólna zabawa Balladyny i Kostryna pistoletem nie dziwi nas ani trochę. Tak jak motocykle u Hanuszkiewicza.

Po prostu teatr

Każde z przedstawień zawiera dyskusyjne rozwiązania inscenizacyjne. U Pluskoty najbardziej raziła mnie arbitralna redukcja postaci. Oto Beata Rybotycka gra zarówno Goplanę jak i Wdowę. Przebiera się na naszych oczach, ja jednak przy całej akceptacji dla teatralnej umowności mam wątpliwość, czy każdy widz, choćby owa młodzież, będzie w stanie się w tym połapać.

fot. Bartek Barczyk

Nie ma też w ogóle Chochlika i Skierki. Ich postaci imitują przez moment aktorki grające Balladynę i Alinę. Także Pustelnik zmienia się potem w inne osoby, mnożąc dodatkowe zagadki co do znaczenia poszczególnych scen. Czy to kwestia oszczędności? Obsady są w Teatrze Stu w większości podwójne, więc może trzeba ścisnąć liczebność postaci na scenie? A może jednak coś przeoczyłem i te paralele mają jakiś sens?

Z kolei u Świątka najbardziej kontrowersyjną decyzją jest obsadzenie w roli Grabca kobiety – Marty Waldery. Psuje to całą zabawę prostacką samczością tej postaci. Czy to dodatkowa gra z nowoczesnością? Kpina z genderowych przebieranek? Jeśli tak, to nie do końca czytelna. A może to po prostu moda, wedle której przynajmniej jedna wymiana płci na scenie musi nastąpić.

Są w tym drugim przedstawieniu także momenty sugestywne, przemyślane. Choćby ten przed sceną końcowego sądu, kiedy wokół Balladyny gromadzą się wszystkie jej kolejne ofiary.

Wersja z Teatru Słowackiego ma też jeden mocny atut. Podwójność postaci Goplany i Wdowy w Teatrze Stu marginalizuje postać tej ostatniej. Za to u Świątka tragedia matki skrzywdzonej przez córkę i padającej ofiarą absurdalnych procedur sądowych jest pokazana w całości i brzmi dobitnie. Świetnie to rozgrywa brawurowo kreująca Wdowę Marta Konarska.

Niestety pozostałe postaci jawią się bledsze niż w Teatrze Stu. Balladyna Katarzyny Zawiślak-Dolny to rysowana zbyt jednolicie czarną kreską okrutnica. Karolina Kazoń (Skierka) i Marta Strzelecka (Chochlik) są wyraziste w swoich groteskowych pozach, ale może z powodu lockdownowej przerwy w graniu miały wyraźny kłopot z odtwarzaniem tekstu. Większość zespołu była zanadto wypalona, choć niemal każdy miał też lepsze momenty. Skądinąd Świątek nie bał się większej obsady i często pomijanych wątków. Znalazło się nawet miejsce dla Filona, wzdychającego poety zakochanego w trupie.

Więcej emocji znalazłem jednak w Teatrze Stu. Sam Krzysztof Pluskota znakomicie się bawił toporną postacią Grabca, a my wraz z nim. To popis techniki aktorskiej wysokiej próby. Beata Rybotycka była szczególnie stylowa w roli Goplany. Marcin Zacharzewski bardzo dobrze oddawał tragikomiczną naturę postaci Kirkora.

Zaskakująco sugestywnie wypadł młody aktor Teatru Starego Łukasz Szczepanowski jako Kostryn. Pokazał, jak wiele Słowacki pozostawia w tym tekście możliwości interpretacyjnych. Twarz tego Kostryna to istna maska śmierci, po każdym jego uśmiechu przechodzi nas dreszcz. A przecież to nie tylko łotr, ale także człowiek naprawdę zakochany w Balladynie. Aktorowi wystarczy gest, gra ciałem, żeby to pokazać. Tego akurat nie ma w Teatrze Słowackiego.

Kamila Bestry w roli tytułowej wyciska z tej postaci bardzo wiele. Zmienia się w potwora na naszych oczach, a widzowie, zwłaszcza ci młodzi, śledzą to z zapartym tchem. Stąd pewnie końcowe owacje.

Można się do woli zastanawiać nad dziwacznością samego zakończenia – i to w obu inscenizacjach (u Świątka nie ma w ogóle końcowego pioruna). Mam zresztą wrażenie, że dopiero połączenie różnych pomysłów i wątków z tych przedstawień dałoby efekt całkowitego spełnienia. A jednak w obu przypadkach, a w Teatrze Stu zwłaszcza, miałem poczucie sukcesu teatru, który jest po prostu teatrem: niczym więcej, ale też niczym mniej. Wiem teraz lepiej, dlaczego warto sięgać po „Balladynę”.

Tytuł oryginalny

Mord pośród malin zaskakująco żywotny

Źródło:

Tygodnik TVP - tygodnik.tvp.pl
Link do źródła

Autor:

Piotr Zaremba

Data publikacji oryginału:

13.11.2020