„Hotel ZNP. Rękopis znaleziony w popielniczce” wg powieści Izabeli Tadry w reż. Kuby Kowalskiego w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Jacek Sieradzki, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.
W lewym rogu sceny łódzkiego Teatru Nowego stoi fortepian. Zasiada przy nim młody obywatel o nieco rozwichrzonym spojrzeniu i pogrywa na klawiaturze mniej lub bardziej skomplikowane pasaże. A za jego plecami, pod ścianą, stoi stojaczek na paprotki czy jakieś inne takie kwiatki: półeczka na cieniutkich, metalowych, zda się z daleka, nóżkach. Muzyk co pewien czas bierze leżący na fortepianie smyczek i przechylając się w tył, bez patrzenia, przeciąga niedbale po nodze owej półeczki. I wtedy okazuje się, że to nie podpórka, tylko instrument. Struna, która wydaje niski, wiolonczelowy, rzekłoby się, dźwięk, a kiedy indziej charkocze niczym rozszalały kontrabas.
Wspaniały koncept. Jest w nim wszystko, co trzeba i nic z tego, czego nie trzeba. Żadnego jałowego popisywactwa – tylko olśniewająca niespodzianka. Żadnej wysilonej metaforyki. Żadnej ilustracyjności – a przecież wszystko pasuje, choć nie wprost. Choćby przez to, że ów fortepianista i smyczkowiec pełni na scenie funkcję ducha/powiernika/awatara panny Belci, dziewczyny, która snuje narrację w prozie Izabeli Tadry. Narrację u autorki nieco minoderyjną, choć w swoich meandrach nieoczekiwaną. A w spektaklu właśnie taką, jak ją podbija ten akompaniament: kokieteryjnie-naiwnie-wyzywającą, buntowniczo-sentymentalną, pełną gwałtownych zwrotów i charkotów, ale i jawnej kpiny, cytatów, mrugnięć do widza. Piankową, ale w żadnym razie nie pustą.
Narracja Izabeli Tadry to apostrofa/wyznanie/westchnienie do pewnego pana. Może do wyidealizowanego kochanka, a raczej do dystyngowanego, starszego mężczyzny z obfitym portfelem, który w dawnej literaturze otaczał czułą opieką (miast bezlitośnie wykorzystać) dygocące z potrzeby miłości bezradne dziewczęce stworzenia. Miejscem takiej przemiany płatnej schadzki w szlachetną komunię dusz często był podły hotel na godziny. Do której to roli idealnie tu pasuje ponury, niedosprzątany, przegryziony papierosowym dymem, zapyziały jeszcze lata po upadku komuny (może już się zliftingował?) hotel nauczycielski na warszawskim Powiślu, nieopodal Teatru Ateneum. Egzotyczny, tajemniczy, paskudny i podniecający zarazem. Dobre lokum dla przepastnej wyobraźni panny Belci. Piękny pan jest jawnie zmyślony, za to plączą się tu inne indywidua o mocno wątpliwym statusie. Co tu jest realnością, co imaginacją? A co realnością wziętą przez imaginację w obroty i przerobioną w śmieszno-smutne, brawurowe wariactwo?
W każdym razie w spektaklu Kuby Kowalskiego wszystko toczy się w zbudowanym na scenie przez Maksa Maca, szarym od kurzu, półkolistym hotelowym korytarzu. Otwierają się drzwi do numerów i wyłaniają się zza nich kolejne męskie typy. Z realu, z wyobraźni, z marnej literatury? Piękniś w ręczniku, z wypiętym torsem, któremu nie działa przyrząd międzynożny, bo rzekomo zbyt długie włosy dziewczyny go rozpraszają. Tych za długich, majestatycznie rudych włosów Belcia w pewnej chwili uroczyście się pozbędzie – a awatar zaśpiewa wtedy kościelny hymn Nim świt, obudzi noc. Pooglądamy sobie też innych amantów. Kochanka romantycznego, który wybierze erotyczną samoobsługę, bo skoro kocha ją, to nie może kochać się z nią. Śmiertelnie nudnego męża, który poronienie skwituje zdaniem „było gotowe, trochę szkoda”, na pocieszenie sprawi dziewczynie pieska, a sobie niańkę do pieska i będą żyli w trójkącie, kłócąc się i godząc. W tym wszystkim zda się, że pod spodem płynie coś serio, może i smutno-bolesne, ale to tylko delikatny ślad, przykryty komediową formą. Ma ledwie co przemknąć przez głowę. Romantyczny kochanek zabrał Belcię do Egiptu, ponoć skrzywdzili ją tam Beduini. Ale na scenę dziewczyna wjeżdża z hotelowego korytarza na naturalnej wielkości wypchanym wielbłądzie. Scena jest homerycko śmieszna i wygląda jak z turystycznego prospektu, nie z żadnej, choć trochę poważnej rzeczywistości.
Postacią kluczową jest sama Belcia. Ile jest pozy w tych girlandach niby to naiwnych, dziecinnych słów zharmonizowanych z fortepianowo-podstawkowymi pasażami awatara? Paulinę Walendziak postawiono w sytuacji arcymistrza szachowego: z każdą postacią ze swojej głowy, ucieleśnioną na scenie, rozgrywa osobny mecz. Jest bezbłędna w zmiennym na pstryk doborze tonu: miękka i twarda, uległa i stawiająca się, kpiąca z partnera, kpiąca z samej siebie, sarkastyczna i łykająca porażkę, a jeśli histeryczna, to świadomie. Mocno napięta pod pozorną beztroską i pogodą jest tu demiurżycą we wszystkim: w każdym marzeniu, i każdej głupocie. To świetna rola nie tylko poprzez imponującą precyzję techniczną, ale nade wszystko dzięki fantastycznej mocy wiązania uwagi widza, przekonywaniu go do siebie. Nic w tym nieoczekiwanego, aktorka miała to od początku, od pierwszych, błyszczących ról w Teatrze im. Jaracza, skąd w połowie sezonu manifestacyjnie wiała do Nowego, chcąc grać w ambitniejszych spektaklach. I ma tu świetny dorobek, nawet w mniej udanych inscenizacjach. Niech się jej dalej szczęści.
Aliści w tym przedsięwzięciu liczy się przede wszystkim całość: idealne zestrojenie, jednorodność scenicznego wyrazu. Owa, powtarzam, piankowa aura, w której jest klasa stylistyczna, poczucie humoru, dojrzały namysł, spokój i pewność efektu. Piękne zadania sceniczne wykroiła aktorom z tej pierwszoosobowej, ciurkającej prozy adaptatorka, Małgorzata Maciejewska, persona z chwili na chwilę coraz ważniejsza w dzisiejszym pisaniu dla teatru. I pięknie te role wykonali Damian Sosnowski od tego pierwszego, ręcznikowego wejścia, Maciej Kobiela jako mąż nudny do zabicia, Michał Kruk jako romantyczny kochanek, Paweł Kos jako właściciel lodówki, w której przechowuje lakiery do paznokci poprzedniej partnerki, Piotr Seweryński w surrealnej etiudzie porządnickiej ciotuni, Katarzyna Żuk jako skondensowana i żądna wpływów matczyność, Karolina Bednarek jako przebojowa niańka do pieska. Ta ostatnia toczy z Belcią wspaniały, wielodyscyplinarny pojedynek choreograficzny z elementami szermierki, klasycznego baletu i sztuk walki, a awatar gra wtedy Etiudę rewolucyjną. Awatar, czyli Antoni Włosowicz, według strony teatru jeszcze student filmówki. Warto będzie obserwować, w którą stronę poniesie go los.
Hotel ZNP był, jeśli się nie mylę, ostatnim spektaklem zamówionym przez Dorotę Ignatjew w czasie jej trzyletnich rządów. Ryzykowna była to kadencja. Mnóstwo debiutów, i autorskich, i reżyserskich, drażliwe tematy, czasem zamierzenia mocno ponad możliwości sceny. Nie wszystko się udało; mnie pewnie najbardziej uwierały przedsięwzięcia przepojone, jak kiedyś mawiał Melchior Wańkowicz, „smrodkiem dydaktycznym”: teatr naucza widownię, jak ma żyć. Niemniej dziś, gdy to już jest czas zamknięty, widać wyraźnie, że te trzy lata w sumie dały Łodzi wyrazisty, osobny w swoim wyrazie, ambitny, nietuzinkowy teatr. Spektakl Kuby Kowalskiego jest tej antrepryzy godnym, efektownym zwieńczeniem.
PS: Pisząc o pracy nad adaptacją prozy Izabeli Tadry Małgorzata Maciejewska przypomniała dwie piosenki, jedną z nich był stary przebój zespołu Dwa Plus Jeden Windą do nieba. „Mój piękny panie, raz zobaczony w technicolorze” – śpiewała Elżbieta Dmoch i mogłaby to spokojnie wykonać także w tym przedstawieniu. „Mój piękny panie ja go nie kocham, taka jest prawda / Pan główną rolę gra w każdym śnie / Ale dziewczyna przez świat nie może iść całkiem sama…”.
Ponoć od pół wieku grają to na każdym polskim weselu jako jeden z głównych szlagierów. A że słowa jakoś tak mało weselne? Nie ma groteski, jaką by wymyśliła sztuka, żeby życie nie umiało jej przeskoczyć.
***
Izabela Tadra HOTEL ZNP. Reżyseria: Kuba Kowalski, adaptacja i dramaturgia: Małgorzata Maciejewska, scenografia i kostiumy: Maks Mac, muzyka: Olo Walicki, choreografia: Krystian Łysoń, reżyseria światła: Damian Pawella. Prapremiera w Teatrze Nowym w Łodzi 19 października 2024.