EN

18.03.2023, 18:03 Wersja do druku

„Mój boski rozwód”

„Mój boski rozwód”  Geraldine Aron w reż. Żanetty Gruszczyńskiej- Ogonowskiej w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Daniel Źródlewski.

fot. Izabela Rogowska/mat. teatru

Wielu admiratorów teatru do dziś pamięta monodram Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej „…syn” z 2006 roku, w reżyserii i na podstawie tekstu Michała Siegoczyńskiego. Było to przejmujące psychologiczne studium ludzkich emocji, w którym zaślepiona miłością naiwna dziewczyna z prowincji, o mały włos nie doprowadza do tragedii. Jak wysoka może być cena za uznanie i miłość? Siegoczyński bezceremonialnie zdradza to już w tytule tekstu. Monolog niedoszłej dzieciobójczyni miał wówczas formułę modnego „talk-show”, przy czym zmanierowana stylistyka (stylizacja) nie odbierała problematyce ani powagi, ani ciężaru. Brawurowe wykonanie przyniosło aktorce uznanie krytyków oraz kilka znaczących nagród, m.in. w prestiżowym Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej czy Ogólnopolskim Przeglądzie Monodramu Współczesnego. „…syn” został także doceniony przez widzów – zdobycie biletów na przedstawienie, pokazywane na kameralnej scenie, graniczyło z cudem. Mało tego, kilka lat po zdjęciu tytułu z repertuaru, na życzenie widzów, „…syn” triumfalnie powrócił na scenę koszalińskiego Bałtyckiego Teatru Dramatycznego (2012).

Na swój nowy monodram Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska kazała czekać niemal dwie dekady, lecz to „opóźnienie” jest w pełni usprawiedliwione. Wystarczy spojrzeć na jej zapracowanie i tym samym kolejne bezcenne zawodowe doświadczenia oraz spotkania ze znakomitymi twórcami teatralnymi. Wszystko to ma związek z formą i jakością nowej solowej produkcji. Szczególnie, że tym razem aktorka nie zdecydowała się na współpracę z reżyserem i całość zakomponowała sama.

Co się stanie, gdy ten jeden jedyny, ten przeznaczony po wsze czasy, ten najwspanialszy ZWIĄZEK… rozpada się? O tym, na podstawie własnego życiowego doświadczenia, pisze w „Moim boskim rozwodzie” (My Brilliant Divorce) irlandzka dramatopisarka Geraldine Aron. Wydany ponad dwadzieścia lat temu dramat szturmem podbił wiele scen teatralnych na całym świecie. Wśród aktorek, które zmierzyły się z tekstem jest między innymi znakomita brytyjska aktorka komediowa Dawn French. W 2018 roku na podstawie dramatu Aron powstał francuski film „Brillantissime”. Reżyserowała, a także wcieliła się w główną rolę, Michèle Laroque. Film (z udziałem zjawiskowej Rossy de Palma) nie doczekał się dystrybucji w Polsce. Po tekst chętnie sięgały też rodzime teatry, m.in. w Warszawie, Łodzi, Zabrzu Radomiu i Rzeszowie. Nie dziwi popularność tej pozycji, bo analizując dane statyczne o liczbie rozwodów w Polsce tekst Geraldine Aron traktuje o zjawisku… powszechnym (sic!).

Angela, bohaterka „Mojego boskiego rozwodu” dowiaduje się, że mąż ją zdradza. Jest to równe definitywnemu zakończeniu wspólnego rodzinnego życia i oczywiście rozwodowi. Formalnie to tylko dokument z podpisami obu stron, którego wydanie poprzedza perfidna i zazwyczaj żenującą rozprawa sądowa. Tylko, że tak naprawdę, to dla każdego traumatyczne przeżycie. Historia, z dramatu Aron, jest na szczęście z tych o lżejszym kalibrze, ma przebieg „stereotypowy”, może nawet trochę naiwny. Nie ma tu miejsca na skrajne czy brutalne historie znane z wielu poruszających powieści, filmów, może nawet... autopsji lub sąsiedztwa. To rzecz daleka od potworności i tragedii, za to pełna humoru (także czarnego), ale też pewnej mądrości. Niektórzy mogą się tu nawet dopatrzyć praktycznych walorów poradnikowych. Taki też charakter nadała swojemu monodramowi Gruszczyńska-Ogonowska. Nie należy oczekiwać, że będzie to sequel „…syna”, choć to dalej (niekończąca się) opowieść o zmaganiu się z życiowymi wyzwaniami i traumami.

fot. Izabela Rogowska/mat. teatru

To co z pewnością udało się powtórzyć, to wykonawcza brawura. Aktorka zaskakuje dojrzałą subtelnością. Mimo komediowej formuły nie stosuje grubej krechy i szerokiego gestu, nie nadgrywa, nie mizdrzy się do publiczności. Przy czym wszystkie gagi czy sytuacyjne niuanse szczerze bawią, są czytelne i trafne. W stworzeniu wyrazistej i atrakcyjnej postaci pomogły niespożyte pokłady dystansu, do świata, do siebie i swojego teatralnego dorobku. Pyszne są sceny wyboru wibratora w Sex Shopie (ze szczególnym uwzględnieniem "dyskretnej" torby) czy porady konsultantów Telefonu Zaufania.

Zabawne są symboliczne zaznaczenia fizyczności przywoływanych postaci dramatu. Do łez rozbawiły mnie sekwencje ze skrótowcami, choćby w hipochondrycznym wątku wywołanym syndromem NDDKM czyli Nieograniczonym Dostępem Do Książek Medycznych. Wszelkie FWB, ONS, LTR z popularnych randkowych aplikacji brzmią przy tym banalnie (dramaturg Tomasz Ogonowski). To jedynie wyimki z trudnej i wyboistej drogi Angeli do akceptacji swojego nowego życia.

Jest tu o przemijaniu, straconym czasie, strachu przed samotnością, tęsknocie, syndromie opuszczonego gniazda (przez córkę) oraz lęku przed nowymi wyzwaniami. To prawdziwa, trafna i przede wszystkim wnikliwa analiza stanu i zacchowań "porozowdowych". A dla niektórych tylko albo aż przestroga...

Znakomitym pomysłem jest „nadanie ról” poszczególnym przestrzeniom kameralnej sceny oraz spotęgowanie owego zadania precyzyjną reżyserią świateł. Poszczególne sekwencje mają swoje miejsce i… kolor (światła). Tu się rozmawia przez telefon, tu z panem doktorem, a tu z przyjaciółką. Podobną rolę pełnią kostiumy (Beata Jasionek) – zarzucony kardigan oznacza dom, kwiecista sukienka miejsca poza nim, kapelusz – egzotyczne wakacje. Świetnie wykorzystano dźwięki – ciekawy pomysł z powtarzalnymi light motywami – odmierzanie czasu odgłosami pokazu fajerwerków przy okazji jakiegoś narodowego święta, czy odejścia osób, o których opowiada bohaterka (z obcesowo głośnymi krokami i obowiązkowym trzaśnięciem drzwiami). Urzeka sprawność wykorzystania najprostszych, ale jednocześnie najskuteczniejszych teatralnych czarów, zabiegów i możliwości technicznych.

Jest też poważny mankament. Bardzo poważny. W jednej ze scen Żanetta Gruszczyńska-Ogonowska śpiewa nastrojową balladę „The Crying Game” z repertuaru Boy’a Georga. Nie rozumiem, dlaczego w spektaklu jest tylko jedna piosenka. Kto zna wokalny talent Żanetty Gruszczyńskiej-Ogonowskiej zrozumie pretensję...

Źródło:

Materiał nadesłany