„Listy do M.” Ewy Kaczmarek (Laury Leish) w reż. autorki w Republice Sztuki Tłusta Langusta w Poznaniu. Pisze Jarek Mixer Mikołajczyk w portalu Popcentrala.
Listy do M., zbieżność tytułu przedstawienia „Laury Leish” z teletasiemcem komercyjnej stacji TV na szczęście nie wartościuje wydarzenia.
Wyzwanie: w takich kategoriach trzeba odbierać spektakl, którego bohaterką jest Helena Modrzejewska. Nie ma innego klucza. Tak jak ikonę pisze się na desce. Jest to złożony proces. Bez pulmentu odpowiedniej jakości, kleju z królika i odpowiednich punc do złota nie będzie ikony. Na ikonę nanosi się kolory od najciemniejszego do najjaśniejszego, uzyskując w ten sposób głębię i trójwymiarowość.
Nie ma w polskim teatrze ikony ponad Jadwigę Helenę Chłapowską z domu Misel. Ikona znana jako Helena Modrzejewska, za oceanem Helena Modjeska, zmieniła aktorstwo. Tu nie chodzi o to, że równolegle do, a nawet z wyprzedzeniem, Konstantego Stanisławskiego Polka zrywała ze sztancą grania wszelkich postaci tak samo. „Работа актёра над собой”, wydana została na długo po tym, jak Modrzejewska wdraża pracę aktora nad sobą i rolą.
Pozostawiając na razie samą Helenę, zaznaczmy potężną aktorską robotę, jaką wykonała Laura Leish, to nie tyle „tu i teraz premiery”, studium psychologiczne postaci, coś, co tak naprawdę Modjeska jako pierwsza mega gwiazda scen teatralnych, zaczęła robić przed próbami nowych ról. Zapomnijmy na chwilę, że Laura Leish mierzy się z mitem, a raczej z wyobrażeniami, bo nikt z nas nie widział Modrzejewskiej w akcji. Wyzwaniem, któremu sprostała poznańska artystka, okazuje się mierzenie człowieka z człowiekiem, kobiety z kobietą, osoby z osobą. Choć Laura buduje w scenografii coś na kształt podestu, jej Modrzejewska na tym podeście, zresztą nie wysokim, staje totalnie scenicznie. Jest jednak sporo momentów pokazania Wielkiej Heleny dziewczyny, mamy – kruchej, wrażliwej kobiety.
Leish najprawdopodobniej nie tylko gra przednią postać Modrzejewskiej, wydaje się, że ona gra jej metodą, jej sposobem przygotowania do roli, jej studium postaci, jej praca nad pełnym graniem nad paletą środków, nad graniem całą sobą – całej postaci. Wprawdzie zapewne Laura nie poleciała do USA, na to raczej nie pozwoliło stypendium Marszałka Wielkopolski. Jeśli jednak o podobieństwie pracy. W sztuce Leish pochyla się nad poznańskim wykonaniem Marii Stuart przez Modjeską. Wydaje się, że choćby ten fragment mówi wyraźnie, że Ewa Kaczmarek – Laura Leish, obcowała z Modrzejewską tak intensywnie jak ta z Marią. – Całe życie Marii Stuart przesuwało mi się przed oczami. Biedna, piękna królowa! Utrzymuje się opinia, że była grzeszna. Ale czy miała czas nagrzeszyć? Jeżeli wziąć pod uwagę jej zajęcia – kompozycje muzyczne, wiersze, obfita korespondencję i wielką ilość pracowitych robótek ręcznych, które po sobie zostawiła – naprawdę trudno jest uwierzyć, że dużo czasu poświęciła płochym zabawom. Ale przyjmując nawet, że grzeszyła w krótkich momentach swojej młodości, czy jej życie nie było aż za wielką ekspiacją za to? Czy to nie jest zastanawiające, że prześladuje się ją nawet za grobem? Nauczyłam się kochać Marię Stuart nie tylko na podstawie mojej roli, ale przeczytałam też o niej wiele książek i zawsze jestem nieco podekscytowana, kiedy o niej mówię – pisała Modrzejewska. Poza pracą, o której nieustannie powtarza ze sceny za swoją bohaterką, Leish w swoim działaniu pokazuje niezwykłą empatię.
Koncept z pojawiającym się z offu “Głosem Teatru” jak każdy głos z offu, ryzykowny zabieg, choć w teatrze nie nowy. Tu konkretnie spełnia swoją rolę, po pierwsze narracyjną – zwalnia sceniczną Helenę” od dopowiadania, od interludiów i didaskaliów. W nienadmiernie wykorzystywanych przez aktorkę momentach daje punkty dialogu, oszczędnego, a jednak pozwalającego na oddech lub odbicie się, czy dynamikę. Marcin Głowiński, daje tu pozornie jedynie głos, a poza tym go praktycznie nie ma. I tak właśnie go nie ma, jak powinien być. Dobry to głos, niewidoczny partner zza kulis.
Wróćmy do: Laury Ewy Heleny.
Zgodnie ze sztuką pisania ikon, zaczyna się gęstą barwą wspomnień. Leish zaczyna teatralnym, mięchem. Początki Modrzejewskiej, podglądanie sztuk, miłość do Schillera. Gra na małej scenie w trupie, próby a za kulisami dziecko… Modrzejewska Laury Leish dojrzewa, jak dojrzewała w aktorstwie. Wspomnienie Jot Ha (Józefy Hubertowej) i ta wrzutka, że egzamin jak do szkoły teatralnej. Robi się fakturowo, grubo i ciemno, coraz bardziej wyraziście. Nie tekturowo a matowo i z satynowym blaskiem. Zmaganie z materią teatru i zmaganie z życiem – to próbowanie sił z sobą i z Heleną. Odwieczny element teatru w teatrze, znamy nie tylko z Mrożka. Aktorka, gra aktorkę, samoczynnie piętrzą się znaczenia i sensy. Proste środki poza aktorskie – scena a na poły mieszkanie. Rama krzesło, coś na kształt kulis, kominek – stół, popiersie, Schiller… I ta wykładnia teatru, która już na początku wyjaśnia Modrzejewską-Leish dwu osób i nazwisk a jednej tożsamości scenicznej. Potęga teatru to wyobraźnia. Przestrzeń niewielkiej sali Teatru Usta Usta, wymusza, a może kreuje bliskość. Aktorka jest nieustannie cały ponad godzinny spektakl w polu widzenia. Tu nie ma taryfy ulgowej, lornetki i odległości. Każdy fałsz, każda nietrafiona mina, gest jest dla widza nie tylko w zasięgu wzroku, ale też na wyciągnięcie ręki. Gdyby tej Modrzejewskiej granej przez Leish nierówno zabiło serce, słyszeli byśmy arytmie bez stetoskopu.
Z zasady opisując emocje towarzyszące spektaklowi, szukamy teatru, części składowych i nadbudowy, mniej nas interesują. Tu warto jednak: aspekty pamięci historycznej, lokalnej, miejskiej Poznania, jak i pamięci kulturowej – czytelne a jednak niczego nie przytłaczają. Edukacja, a nie dydaktyka łopaty. Jedyny chyba słuszny zabieg opowiadania „o Modrzejewskiej” „przez Modrzejewską” – jej słowa, jej sposób myślenia o aktorstwie i teatrze – pięknie zresztą zagrana ta opowieść o tym jak gra, dynamika ruchu, od wyrazistych, przez delikatne drżenia.
Niewątpliwie tu właśnie czyha niebezpieczeństwo przyruchów i dreptania. Czyli czegoś, co zabija emocjonalność i prawdę w teatrze. Pewna neurotyczność, w którą poszła Laura Leish, uchroniła przed nieporadnością sceniczną, której na pewno nie da się zarzucić ani Helenie, ani Laurze. Dobrze, wartko napisany scenariusz. Klei się jako tekst, a jednak co ważne, pisany jest o aktorce, dla aktorki, przez aktorkę i na scenie. To jest źródło spójności. Choć sama Modrzejewska nie pisała pod siebie sztuk, wiele pracy aktorskiej poświęcała, by teatr się kleił. Sama często kreowała własne stroje, sama też tak naprawdę prowadziła siebie w postaci, a raczej przez postać. Trochę wyręczała reżysera, no Gordon Craig by jej nie lubił, nie wpisała się w ideę nadmarionety. W tym poważnym skądinąd spektaklu, nie zabrakło momentów, nie tyle zabawnych czy komicznych, co po prostu radosnych, tych świetnych zagrań aktorki, zabawy rytmem i frazą. Tu chyba jednak kameralna widownia bliskiego pola sprawiła, że widzowie nie ufali sobie, czy to, co ich rozwesela, ma być pogodne, czy może lepiej się nie śmiać. Zwyciężało niestety, może lepiej nie.
Akcenty
Świetnie rozłożyła też dynamikę i dramaturgię spektaklu. Momenty na granicy sprzecznych z sobą emocji, jak choćby opowieść z różą, zabawa z Ładnowskym… i te niezwykle wymagające szacunku zarówno aktorki, jak i widza, grały jak cisza u Milesa Davisa. Fakt, że Laura Leish nie leci lagiem na wysokim diapazonie, rozedrganiu i neurotycznych patentach, że jest też słowem i refleksją, jest też aktorskim minimum. Tych scen pięknych, wzruszających i poruszających jest więcej. Kotara na ścianie, gdy staje się płaszczem ze złotymi wzorami. “Poznańska Lady Macbet” z tym wiankiem – koroną i cierniem z ledowych światełek… Rozpostarte dłonie na postumencie… Wszystko zdwaja ten bliski plan, że słyszysz oddech aktorki, ale i sąsiada, który boi się szurać nogą. Pewna sterylność, świątynność przeżycia rozbijana co jakiś czas „Głosem Teatru”, pozwala przetrwać rodzące się lęki o Modrzejewską, o Leish, lęki o to dziecko za kotarą. I ten przepiękny, ckliwy może, nieco banalny taniec z głową Schillera, granatową a raczej kobaltową głową Schillera.
Mamy tu “Na wskroś piękną” Arael Zurli, przynajmniej echa. Modjeska grana w Usta Usta przez Laurę Leish, miewa momenty zbliżone do Magdaleny Michalik w „Nędzarzu i Madame”. Wątek na szczęście jednak nie poznański, więc nie ma tu raczej brata Alberta. Wyzwanie? Wracamy więc do początku: wejście z Heleną Modrzejewską na scenę, po samej Modrzejewskiej – wyzwanie. To wyzwanie, bo polega na zmierzeniu się z mitem. Po Krystynie Jandzie w serialu Modrzejewska, też jest wyzwaniem, choć u Leish mniej jest emfazy i patrzenia z kolan na odgrywaną Megagwiazdę. Na szczęście, to wyzwanie istnieje w zasadzie jedynie w świadomości – autorki, aktorki, scenarzystki. Widz w większości jest wolny od piętna Wielkiej Heleny, której nie zna, a którą, na szczęście dla siebie, poznaje dzięki Laurze Leish.
Finał
I jest finał, tak ludzki, że piękny. Absolut jest wtedy, kiedy wiesz, że aktorka/aktor nie udaje, nie odgrywa, po prostu jest, ale się nie zagrywa. To specyficzne odkrycie, auto-podsumowanie Modrzejewskiej i tego, co wpisane w rolę osoby publicznej – rozdźwięku między domem codziennym, a sceną – wystąpieniem publicznym. Rozdźwięk ten prowadzi czasem do wyparcia domu i życia w realu. Piękne otwarcie serca i duszy, człowieczeństwo, słabość, wrażliwość – świadomość postaci. I kiedy nie ma spazmów i koturnowych łez, a jednak spływa po policzku wzruszenie, (było tak również w sobotę, 30 grudnia) – wzruszenie, dreszcz, skurcz serca i po nich głęboki oddech jest w widzu, odbiorcy. Kiedyś teatr nie działał tak sobie, dla siebie samego. Mimesis bez katharsis nie tłumaczyło potrzeby obcowania ze sztuką. Tu jest jedno i drugie.
To poruszające, świetnie wykonane przedstawienie. Ważne nie tylko dla Poznania i teatru polskiego. Wyjątkowo spektakl stypendialny (Stypendium Marszałka Województwa Wielkopolskiego), nie jest skokiem na kasę, ale czemuś służy. Wzruszenie, emocje, obcowanie i edukacja. Prawda o tym, że teatr stwarza ale i równa z ziemią, wynosi ale też niszczy człowieka, osobę, kobietę, mężczyznę…