„Prawdziwy norweski black metal” Michała Kmiecika w reż. Marcina Libera w Teatrze Collegium Nobilium w Warszawie, spektakl dyplomowy IV roku kierunku aktorstwo (specjalność aktorstwo dramatyczne) Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie. Pisze Anna Czajkowska w Teatrze dla Wszystkich.
Marcin Liber wraz ze studentami ostatniego roku aktorstwa dramatycznego warszawskiej Akademii Teatralnej przenosi widza w świat mrocznej muzyki rodem z Norwegii, wracając do głośnych wydarzeń z lat 90., jednocześnie nie rezygnując z odwołań i nawiązań do współczesności. Nawet jeśli komuś daleko do tych brzmień to z pewnością przyzna, że black metal obecnie stanowi nie byle jaki biznes i niezależnie od gustu muzycznego stanowi popularny, silny nurt w muzyce, przynoszący ogromne pieniądze. „Prawdziwy norweski black metal” jako spektakl dyplomowy sprawdza się i nawet jeśli ma pewne niedociągnięcia, niezmiennie intryguje, drąży i… śmieszy. Ujęta w farsowe ramy tragiczna historia ma nawet większą siłę rażenia, a wnikliwe odtwarzanie wydarzeń przez autora scenariusza, Michała Kmiecika, z koniecznymi, dodatkowymi elementami, bogactwem wątków, trzyma w napięciu przez prawie dwie godziny. Sylwetki skandynawskich nastolatków, ich przysługująca wiekowi naiwność, częsta bezrefleksyjność w epatowaniu satanistycznymi deklaracjami, łatwo rzucanymi frazesami, obrazkami, które ostatecznie przeradzają się w tragiczne, aż nadto poważne w konsekwencjach zachowania, przerażają. Pytanie, czy próba wyjaśnienia i zrozumienia tego, co się wydarzyło – morderstw, samobójstwa, beznamiętnego okrucieństwa, rasizmu powiodła się? A może to tylko sceniczne ostrzeżenie (tylko i aż!)?
W 1983 roku norweski black metal ujrzał światło dziennie (raczej niemijającą noc?). W początkowym okresie działalności utożsamiano trzynastoletnich, skandynawskich wykonawców tego gatunku z nurtem satanizmu teistycznego, budząc grozę, ale i fascynację takim odłamem black metalu. Jednak krótkie lato i długa, mroźna, ciemna zima, która kojarzy się z mrocznymi klimatami i ekstremalnymi, nienawistnymi nastrojami sprzyja – być może – rozwojowi pewnych gatunków muzycznych i konkretnych brzmień. Do tego szybko rosnący dobrobyt, nieobecni w życiu wchodzących w dorosłość młodych ludzi rodzice i inni, nadto tolerancyjni dorośli. Czy tak musiała rozwinąć się ukazana w spektaklu droga młodziutkich twórców i członków zespołu Mayhem do sukcesu i na międzynarodowe sceny? Grupa powstała w Oslo z inicjatywy gitarzysty Øysteina „Euronymousa” Aarsetha, a nazwa pochodzi z utworu grupy Venom „Mayhem with Mercy”. Euronymous, Necrobutcher, Hellhammer, Dead i Varg nie przebierają w słowach, wychwalają komunizm, szatana, grożą śmiercią i wyśmiewają tych, z którymi im nie po drodze. To prawda – przeginają i są wielce zabawni w swym infantylnym zacietrzewieniu, ale do czasu. Wprawdzie na scenie twórcy prezentują spektakl farsowy, jednak dość szybko przestaje być wesoło – pamiętam, że rzecz całą oparto o fakty, samobójstwo Deada, poprzedzone odczytaniem listu (znakomicie odegrana przez Katarzynę Annę Dominiak scena), potem zabójstwo lidera grupy Euronymusa. Porażające, nawet jeśli tragikomiczny styl obowiązuje do samego końca przedstawienia.
Zgrabnie napisany scenariusz, dowcipne (z nutą tragikomizmu, który łagodzi wulgaryzmy i mocne, drastyczne kwestie) oraz mimo wszystko lekkie (by nie przytłoczyć widza ważkością słów i przerażającym czasami wydźwiękiem), błyskotliwe dialogi, które wyszły spod pióra Michała Kmiecika intrygują i mają swą konieczną dynamikę. Tekst jest nieźle napisany i wyreżyserowany z pomysłem – tu ukłon w stronę Marcina Libera, ale co najważniejsze – zagrany solidnie, z sercem. Oczywiście pewne sceny można by wygładzić, coś dodać, w innych momentach ująć, skrócić całość, by poprawić dramaturgię. Jednak cały czas mam w pamięci fakt, że twórcy i odtwórcy prezentują spektakl dyplomowy i muszą brać pod uwagę jego specyfikę, uwzględnić wymagania związane z prezentacją umiejętności i pracy studentów. Podziwiam zaangażowanie, ogrom wysiłku włożonego w przygotowanie przedstawienia, wnikliwość w analizowaniu sylwetek bohaterów. Najważniejszymi twórcami spektaklu są przecież cztery młodziutkie, zdolne panie oraz pięciu równie zdolnych panów. Chociaż nie są tak mocno zaprzyjaźnieni ze sceną jak aktorzy z długoletnim stażem, znakomicie radzą sobie ze stresem i potrafią nawiązać porozumienie z publicznością, nie pokazując braku oswojenia z wyostrzonym wzrokiem czy uchem widzów. Tworzą charakterystyczne, typowe dla tego gatunku role, co wymaga sporego dystansu, wyczucia konwencji i technicznej, aktorskiej sprawności. Każdy daje swojej postaci coś z siebie, choć rzecz jasna nie identyfikuje się z nią. Posługując się takimi środkami jak ruch ciała, gest, sposób poruszania się, modulacja głosu, manieryczność języka, absolwenci warszawskiej Akademii Teatralnej znakomicie portretują bohaterów, nadając im nietuzinkową osobowość oraz unikalne cechy wyglądu i zachowania.
Spektakl otwiera pomysłowo i z humorem (choć czarnym, jednak wymownym) Janina Komorowska-Jankowska. Młoda aktorka wypada bardzo wiarygodnie, naturalnie i wyróżnia się kreując postać matki Varga Vikernesa, a pod koniec spektaklu wciela się w panią psycholog). Helena Englert gra z lekkością i wyczuciem groteskowości. Jej Marie, Przewodniczka i… Aparat Kodak (ciekawy pomysł wart docenienia) zasługują na zasłużony aplauz. Osobowość Katarzyny Anny Dominiak przyciąga uwagę, a jej gra – w roli Deada – wręcz poraża. Interesująco prezentuje swe umiejętności Magdalena Prosuł jako Dziwny detektyw i prezenterka telewizyjna prowadząca program, w którym rozmawia z psychologiem na temat problemów z norweską młodzieżą (ponownie świetna Janina Komorowska-Jankowska w satyrycznej, groteskowej scenie „medialnej”). Maciej Łączyński z ogromnym zaangażowaniem wciela się w lidera zespołu Euronymousa Aarsetha (z odpowiednim rysem satyrycznym). Obok niego Adam Szustak jako Varg, który tak dobrze oddaje charakter swego psychopatycznego, egocentrycznego, pozbawionego skrupułów bohatera, że wręcz trudno go „oddzielić” od kreowanego wizerunku. Wojciech Wereśniak w roli Necrobutchera wnosi sporo świeżości, humoru, ale dobrze zdystansowanego. Podobnie Piotr Napierała jako Hellhammer. Kacper Jan Lechowicz jest równie śmieszny w swej groteskowości, choć uśmiech zastyga na ustach, gdy Bard Faust, pozornie bez emocji, opowiada o zabójstwie geja w parku.
Scenografia Mirosława Kaczmarka, choć początkowo nie do końca mnie przekonuje, podkreśla styl i ekspresję całości (i w końcu instrumenty zagrają, przestają być martwymi elementami o niewiadomym w tym przypadku przeznaczeniu) . W dodatku sceniczna obudowa ułatwia utrzymanie spójności spektaklu i nie zaburza uwagi, wręcz przeciwnie. Odpowiednia gra świateł, znakomite, choć dość schematyczne i symboliczne kostiumy wspaniale „grają” razem z młodymi artystami. Podobnie zdjęcia i projekcje. Do tego spora dawka muzyki – choć akurat ta nie trafia do mnie, ale to bardzo subiektywne odczucia i sprawa gustu.
„Prawdziwy norweski black metal” dowodzi, że w teatralnej szkole nie brakuje młodych, zdolnych ludzi, a spektakle wystawiane na deskach Teatru Collegium Nobilium warto zauważyć, nadać im nowe, „profesjonalne” życie sceniczne i chwalić za poziom wykonania oraz reżyserii.