„Moc przeznaczenia” Giuseppe Verdiego w reż. Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.
Antonin Artaud, francuski aktor, dramaturg i reformator teatru, wpłynął zasadniczo na formę artystycznego wyrazu widowisk scenicznych. Jego koncepcja teatru okrucieństwa zawarta w manifeście z roku 1932 stanowiła, że oddziaływanie na widza możliwe jest nie poprzez realizm, ale silnymi bodźcami i drastycznymi scenami. Owe emocje, do dnia dzisiejszego, wyzwala film Męczeństwo Joanny d’Arc w reżyserii Carla Theodora Dreyera. Owa niema produkcja z roku 1928 wzbudzała wstrząs i zgrozę. Nie bez powodu twórca w roli Jeana Massieu obsadził Artaud. Siła przekazu, cierpienia i poświęcenia bohaterki oddziaływuje do dnia dzisiejszego. Finał, spalenia na stosie, z niewinną twarzą umierającej kobiety, jest nie tyle bólem fizycznym, ale również wyznaniem pojednania z Bogiem. Ta scena pięknych oczu Renee Falconetti z cierniem na czole, jak Chrystusa na Krzyżu, jest nie tyle analogią, ale również pełnym emocji wyznaniem własnej wartości, świadomości, prawdy. Owe wrażenia i porównania powróciły podczas premiery Mocy przeznaczenia Giuseppe Verdiego w warszawskiej Operze Narodowej. Scena zawierzenia Bogu przez Leonorę i oddania się w świat ciszy i samotności – pustelni dalszego życia, ma wymiar duchowej ekstazy. Z jednej strony męskiej przemocy i przymusu, z drugiej – niewinności i prawdy wobec samej siebie.
Kompozycja włoskiego mistrza nie często gości na deskach polskich oper. Prezentacja w stolicy połączona jest z koprodukcją z Metropolitan Opera i bardzo dobrze, że padło na ten tytuł. Można narzekać, że nie ma arii i fragmentów na miarę Nabucco, Aidy czy Traviaty, ale skala muzycznych emocji jest naprawdę duża. Drugi zarzut to długość opery. Co prawda nie jest powszechne spędzić cztery godziny podczas widowiska, ale przecież to jeszcze nie wagnerowska tetralogia. Fraza Verdiego pięknie płynie i naprawdę warto, aby powracała do repertuaru Teatru Wielkiego w kolejnych sezonach. Reżyserii podjął się dyrektor artystyczny Mariusz Treliński i pozostał wierny stylistyce swoich ostatnich produkcji. Analogicznie jak w Halce wykorzystuje scenę obrotową. Ten zabieg ma swoje plusy, ale i niebagatelne wady. Największą zaletą jest możliwość prezentacji akcji od miejsca do miejsca. Czasem również ukazywać stany równoległe. To wielki walor. Mankamentem jest technika, bowiem leciwa scena skrzypi niemiłosiernie, zakłócając dźwięki muzyki.
Inscenizator umieszcza akcję tu i teraz. Świat zagłady, sceny jak z metra w Kijowie, gdzie kłębią się tłumy uciekające przed bombardowaniem rosyjskiego agresora, nasuwają się samoczynnie. Treliński we współpracy (pierwszy raz) z dramaturgiem Marcinem Cecko konstruuje opowieść nie tyle o woli przeznaczenia, ale okrucieństwa i przemocy. Ukazuje świat, zarówno rodzinny, jak i publiczny, jako pełen zła i bólu. Nie do końca może jest to dobry trop, ale wart analizy i uzasadnienia. Przekleństwem bohaterki są mężczyźni – czy to ojciec, brat, narzeczony czy przeor. To oni popychają ją w wir tragedii i samotności. A gdy już ma nadejść szczęście, śmierć wygrywa z życiem. Jednak są to fragmenty dopowiedziane, dopisane, zinterpretowane. Ciekawą postacią, którą można umieścić w centralnym punkcie opowieści jest Preziosilla. W oryginale Cyganka, w obecnej wizji artystka klubów nocnych, a także dusza wojska, ktoś na kształt frontowej Marleny Dietrich. To ona napędza akcję, to ona definiuje zbrodnie i czyny. Towarzyszą jej króliczki, niczym demony „Playboya” wykorzystane jak zabawki przez mężczyzn, są tajemnicą kolejnej wróżby i owego przeznaczenia.
Przedstawienie Trelińskiego ogląda się bardzo dobrze. Akcja wciąga, choć jej zawiłość naprawdę ciężko zrozumieć. To opowieść o miłości niemożliwej, prześladowaniu, ujarzmieniu i śmierci. Ludzie, którzy nie widzieli się latami, kochali, tęsknili, pragnęli, nie mogą zaznać szczęścia. Przekleństwo ojca wisi nad światem. Nie ma wybawienia, bowiem sami, jako ludzie gotujemy sobie ten los. Okrucieństwo Artaud spotyka się z wizją Trelińskiego. Ta unifikacja buduje sprawne widowisko, wciągające, nowoczesne i pasjonujące. Należy zwrócić uwagę, że inscenizator zmienił układ scen w akcie trzecim, aby wydobyć dramatyzm akcji. Jest to jednak ze szkodą dla muzyki. Fanfara końca wybrzmiewa w innym miejscu niż powinna, a scena walki Alvaro, zakochanego w Leonorze, z jej bratem Carlo wypada jak sztucznie dopisana i na siłę wstawiona. Nielogiczna jest również zmiana w akcie pierwszym. Rodzeństwo nie poznaje się, gdyż Carlo to narkoman i jest w swoim świecie wizji. W oryginale Leonora jest w przebraniu i ma to większy sens dla dalszej opowieści, szczególnie obecności w męskim klasztorze. Jasnym jest, że współczesny przekaz wymaga dopasowania do naszych realiów, ale nie mogą być aż tak naciągane i sztuczne. Drugi problem to rozpraszająca uwagę i skupienie na muzyce scena obrotowa. Doprowadza ona do zaburzenia koncentracji na samej opowieści.
Klasą samą dla siebie są dekoracje Borisa Kudlicki. Pola sceny obrotowej – zjawiskowy dom Calatravy, pole bitwy, stacja zdegradowanego metra, a przede wszystkim rozbity samochód jak z filmu Zgubiona autostrada Davida Lyncha, świadczą o świetnej komunikacji artystów. Ale, jak niesie wieść operowa, to przedostatnia praca tandemu. Ciekawe co będzie dalej, w kolejnych pracach Trelińskiego. Artysta wywodzi się ze świata filmu, te wzorce świetnie widać w obecnej premierze. Akcja to jak montaż filmowy, szybkie sceny, przejścia. Również żonglowanie cytatami filmowymi jest godne pozazdroszczenia, bowiem to nie tylko obraz, ale powrót do przeżyć i ducha z ekranu kinowego.
Opera to przede wszystkim muzyka. Ta wybrzmiała w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej znakomicie. Orkiestra brzmiała przejmująco i zjawiskowo pod wprawną ręką Patricka Fournillier, dyrektora muzycznego sceny. Jednak największy atut to ansambl śpiewaków. Od lat pierwszy raz to nasi krajowi artyści i to jakie głosy, jakie aktorstwo! Na pierwszy plan wysuwa się sopranistka Izabela Matuła. Jej głos jest delikatny, spokojny, a jej spojrzenie jak w niemym filmie, pełne bólu i cierpienia. Mężczyźni wokół tworzą zjawiskowe trio – Tomasz Konieczny, choć to nie Wagner, równie dobrze się odnajduje oraz Tadeusz Szlenkier i Krzysztof Szumański. Klasą samą dla siebie jest Monika Ledzion-Porczyńska, która regularnie wykonuje partię Carmen, a będąc Preziosillą zbliża się do konwencji zalotnej i ponętnej kobiety. Ten wybór solistów był świetny i należy pogratulować idealnego zebrania polskich artystów na narodowej scenie.
Moc przeznaczenia Trelińskiego jest wielką pasją opery. Pasją nie tylko jako zainteresowaniem, ale również lamentem nad losem i śmiercią. Bowiem okrucieństwo świata jest blisko, a sztuką możemy tylko ukazywać jego opłakane skutki. Piękno i tragizm jednostek spotykają się w tej tragedii muzycznej, ale dobrze, aby było ich mniej wokół nas.