EN

19.02.2024, 11:47 Wersja do druku

Miły wieczór, czyli refleksje dziadka

„Trzy epizody z życia rodziny” w reż. Markusa Öhrna w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Tomasz Flasiński w Teatrze dla Wszystkich.

fot. Maurycy Stankiewicz

„Dziś sam jestem dziadkiem” – to powiedzonko ze stareńkiej reklamy dźwięczało mi w głowie długo po tym, jak wyszedłem ze spektaklu w Nowym Teatrze. Niby wiadomo, a nawet jest to truizm, że różni widzowie odbierają spektakl rozmaicie. Z pewnością inaczej patrzyli na dzieło Markusa Öhrna ci, którzy po gładkim opisie reklamowym spodziewali się po prostu ciekawego przedstawienia o rodzinie, i ci, którzy (jak ja) trafili przedtem na recenzję Łukasza Drewniaka, spoilerującą całą fabułę od początku do końca. Nie wątpię, że ofiary pedofilii miałyby jeszcze osobny zestaw refleksji. Ale dla mnie, w tym konkretnym wypadku, podstawowe znaczenie miało kryterium wieku. Patrzyłem na widownię i snułem refleksje. Nie tylko o widzach, ale i o sobie, o tym, jak bardzo się zmieniłem. Niekoniecznie na gorsze. Na inne.

Tak, wiem – nic gorszego niż recenzent narcyz, który niezależnie od zadanego tematu będzie truł długo i namiętnie o sobie. Ale skoro o fabule już nie ma co pisać, albowiem Drewniak wyręczył w tym wszystkich nas, warto wtrącić swoje trzy grosze na temat sposobu odbioru. Na spektaklu złapałem się na tym, że pasjami przypominałem sobie zdania z tamtego eseju i dumałem: treść się zgadza, ale poza tym nic się nie zgadza.

„Trzy epizody z życia rodziny” są spektaklem genialnym, to pewne. Osobiście postawiłbym je obok innego arcydzieła gatunku: „Wymazywania” Lupy, dla mnie bardzo ważnego spektaklu formacyjnego. Kiedy je pierwszy raz widziałem (bo widziałem kilka razy)? Nie przypomnę sobie – może rok 2001, może 2002, w każdym razie jeszcze gimnazjum. Dla mnie był to wtedy przede wszystkim spektakl o znalezieniu w sobie siły, by przewrócić wszystko wokół, o cięciu więzi z rodziną tam, gdzie bolą i przeszkadzają znaleźć sobie miejsce, temat dla mnie wówczas absolutnie kluczowy. Jak odbierałbym wówczas spektakl Öhrna, gdybym miał szansę go wtedy zobaczyć? Pewnie z całą siłą młodzieńczej burzy uczuć; solidaryzując się z Synem, który nie wytrzymując atmosfery w domu zabija rodziców i popełnia samobójstwo, bo bardziej niż śmierci boi się, że stanie się taki jak oni, zaraz potem z Córką, którą ten mord i ta ofiara uwalnia, która w finale odchodzi z uwalanej krwią piwnicy z okręconymi wokół szyi wnętrznościami Matki. Takie sympatie podpowiadają nam recenzenci, tak sobie to chyba zaplanował sam Öhrn.

Może to wiek zaważył, a może wrodzona przekora. Choćby wobec Drewniaka, który w swoim tekście skupił się na cierpieniu dzieci i zapewnił, że pod tym względem emocjonalny koszmar będzie nie do zniesienia, że nasza psychika zmieni się w bryłę lodu. Ale też wobec Öhrna, który chyba trochę za mocno zaufał własnym zdolnościom manipulowania widzem, przekonał sam siebie, że może nam dyktować uczucia. Wymyślił spektakl, w którym przez kilkadziesiąt minut toksyczni rodzice zamęczają swoimi obsesjami i śmiesznymi tylko dla nich kalamburami niekomunikatywną córkę, a gdy się w końcu przyzna, że wujek ją zgwałcił, nie wierzą jej, każą odgrywać całą scenę więcej niż raz, podniecają się przy tym i w gruncie rzeczy dobrze bawią, powtarzając w kółko, że są tu dla niej. „Szanowni państwo, chyba wszyscy potrzebujemy przerwy” – mówi nam następnie Öhrn z offu. Reżyser wyraźnie założył, że ukryty przezeń pod powłoką groteski ładunek dramatyzmu spadnie na nas jak młot kowalski, że trzeba nam będzie oddechu, by to przetrawić. Nic z tych rzeczy! Na licho mi półgodzinna przerwa przed ledwie półgodzinnym epizodem końcowym – wspomnianą już jatką – w której pracownicy Nowego Teatru przepędzają mnie do foyer jak bydło z pola? Zostaje z tego tylko irytacja na reżysera, owszem, majstra świetnego, ale przekonanego, że wie lepiej, jak mamy reagować. Widać to też w finale. Jaśmina Polak robi wiele, żeby nas przekonać, że nie należy klaskać, że należy się poruszać; po kilku groteskowych ukłonach macha rękami „zabitych” scenicznych krewnych, puka się w czoło, jakby pytając „co was tak bawi?!”, wreszcie pokazuje środkowy palec i umyka chyżo.

Tymczasem ja nie boję się przyznać, że na tej wariackiej, komiksowo przerysowanej opowieści spędziłem miły wieczór. Miło jest oglądać spektakl równie dobrze pomyślany (czapki z głów za sposób nawiązania do Astrid Lindgren i „arii ze śmiechem” ze straussowskiej operetki – oraz za wiele innych rzeczy) jak zagrany. Miło jest oglądać spektakl, który potrafi przekazać bardzo poważne treści z wielką lekkością, bo teatr zwący się progresywnym ma często notoryczne problemy zarówno z jednym, jak i z drugim. Miło jest oglądać spektakl pobudzający do głębokich refleksji, a jednocześnie ze scenami, które zostają w oczach.

A tu przychodzi Öhrn i upiera się, że ma nam nie być miło. Ach, Szwedzie, to twój problem. Czy zdawało ci się, że widzowie nie zauważyli, iż aktorki Jaśminy Polak żaden pedofil tak naprawdę nie zgwałcił? Że z „Trzech epizodów” poznajemy przerysowane, ale dające do myślenia praktyki wypierania krzywd – co jest powodem do zadumy, lecz niekoniecznie do tego, żeby z przerysowania nie czerpać frajdy? To się nie gryzie z wrażliwością na krzywdę gwałconych dzieci, dzieci stłamszonych, dzieci patrzących na rodziców jak na antywzorce.

fot. Maurycy Stankiewicz

Czy może to ja uważam, że się nie gryzie? Bo sam jestem dziadkiem (to znaczy nie jestem nawet ojcem, ale słuszny wiek 38 lat ukryć się nie da)? Bo podobnie na spektakl reagowała większość widzów, sądząc po ich reakcjach w przerwie i po? Choć Drewniak mógłby sugerować, że to tylko reakcja obronna na koszmar. Ale może chodzi raczej po prostu o zdrowy dystans. Śmiejemy się i myślimy, pokazano nam problem, więc zastanawiamy się, jak sobie z nim poradzić, a komiksową formę traktujemy jako mądry zabieg, dzięki któremu wejdzie nam łatwiej do głowy. Tak, licealista wyraźnie inaczej by to odbierał – gdybym był nauczycielem, zabrałbym na Öhrna z chęcią klasę maturalną, żeby poznać jej reakcje i wymienić odczucia. Ale nie jestem nauczycielem. I licealistą też nie.

Była mowa o tym, że mieliśmy myśleć o dzieciach, tylko o dzieciach, i o ich upodleniu. Dla Drewniaka czołowym przesłaniem spektaklu było to, że wszyscy dzielimy winę po gwałcie na Córce – i ten, który się na nią w piwnicy wpakował, i ci, którzy zbagatelizowali, i ci, którzy z widowni patrzą, a śmiech nie zamiera im na ustach. Ach, nie-Szwedzie, krytyku portalu teatralny.pl, dźwigaj tę winę sam, jeśli masz chętkę. Mnie nasuwało się po przedstawieniu zupełnie co innego.

Mianowicie że niektórzy ludzie nie powinni mieć dzieci. Ojciec, ze swoim wiecznym „super” i „okej”, jak również Matka z jej „tak, tak” tudzież podnieceniem seksualnym, gdy odgrywa z mężem scenę gwałtu na córce – mieli być wedle reżysera odrażający, przemocowi, tacy, po których się nie płacze, gdy już Syn przyjdzie po nich z nożem. Ja jednak odniosłem wrażenie, że mechanizm problemu jest inny: to świetnie dobra, szczęśliwa para, która ma lepsze relacje niż wiele małżeństw. Mają swoje dziwactwa, ale że polubili je wzajemnie, nic im nie psuje sielanki; mają swoje wybujałe libido, ale i to nie jest grzech, raczej powód do zazdrości. Zachowują się w sposób irytujący dla osób z zewnątrz, ale nie jest powinnością pary zaspokajać oczekiwania osób z zewnątrz. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie mieli dzieci – wyraźnie nie wiedzą, co z nimi zrobić, traktują je odruchowo jak młodsze wersje siebie, nie rozumieją ich odmiennej psychiki i oczekiwań. Skonfrontowani z ich problemami traktują je w pierwszej kolejności jako coś, co może im zasnuć smutkiem codzienne życie, zburzyć radość i przyjemną rutynę.

Można zapytać, po co im właściwie były dzieci. Presja społeczna? Nie wydaje się, by sami ich specjalnie potrzebowali. Syn w finale wyrzuca zakrwawionym i idącym na rzeź rodzicom: skoro już powołaliście nas na ten świat, powinniście byli nas chronić. Nie do podważenia, ale przekonanie, że tamci są jednoznacznie źli, absolutnie zrozumiałe z punktu widzenia zgwałconej Córki i przerażonego tym wszystkim Syna, chyba nie oddaje problemu. Mimo, że raz jeszcze sufluje nam je Öhrn, choćby na genialnym zresztą plakacie spektaklu: gdy oglądamy go z odległości trzech metrów, widzimy w miarę normalną rodzinę, bliżej arkusza zdajemy sobie sprawę, że uśmiech Ojca jest fałszywy, Matki wręcz wampiryczny, a Syn ma oczy nienaturalnie szkliste. Przewrotne, wspaniale podane, a jednak mam wrażenie, że za proste.

Moje dwudziestoletnie ja – o ile mogę dokładnie zrozumieć jego głos przebijający się przez wodonośną warstwę lat – rozumie świetnie Syna. Moje prawie-że-czterdziestoletnie ja potrafi pojąć tę perspektywę, ale ma też swoistą empatię dla ludzi, którzy chcieli mieć w życiu kawałek szczęścia, znaleźli je nawzajem w swoich ramionach, a potem postanowili mieć dzieci, bo wiadomo, że rodzina z dziećmi to rodzina spełniona, i wyszło całkiem na odwrót. Zaiste, bywa i tak, że to właśnie jest rodzina smutna. Trzeba wyrzec się własnych pragnień i komfortu, wziąć na siebie odpowiedzialność, wszystko w imię czegoś, co dla niektórych jest sensem życia, ale dla innych – i to jest wyraźnie ten przypadek – raczej utrapieniem.

Ciekawe, czy Öhrn przeczyta te refleksje (ktoś by mu je pewnie musiał przetłumaczyć) i co o nich pomyśli. Może uzna je za horrendum – sądząc po żarze sporów, które regularnie wybuchają wokół pytań typu „a kto ci na starość poda szklankę wody?”, całkiem niewykluczone. Natomiast na wypadek, gdyby rzeczywiście sami twórcy i odtwórcy spektaklu wraz z ekipą Nowego oddali się lekturze, cztery dodatkowe uwagi. Po pierwsze: przestańcie używać słów „zapraszamy na przerwę” w rozumieniu „wynocha z sali”, bo to dopiero jest przemocowe. Po drugie: nie ma powodu, by w ogóle wypędzać, cóż komu szkodzą widzowie siedzący w przerwie na fotelach, a do toalety zwykłem chadzać na zew natury, nie Markusa Öhrna. Po trzecie: albo wpuszczajcie na widownię wcześniej, albo dokupcie krzeseł we foyer, bo ile można stać.

Po czwarte i nie mniej ważne – jeśli istnieją aktorzy zdolni w maskach samymi tylko ruchami ciała i głosem przekazać charakter i emocje swych postaci równie dobrze co Jaśmina Polak zalęknienie swej Córki, Piotr Polak buzujące pod ospałością weltszmerce Syna, Bartosz Gelner niepoparte znajomością psychiki własnych dzieci kierownicze ambicje Ojca, wreszcie Magdalena Popławska nieliczące się z tymiż dziećmi pragnienie spokojnego życia i spełnienia Matki, to ja ich nie znam.

Tytuł oryginalny

Miły wieczór, czyli refleksje dziadka

Źródło:

Teatr dla Wszystkich

Link do źródła

Autor:

Tomasz Flasiński

Data publikacji oryginału:

19.02.2024