EN

15.03.2021, 09:05 Wersja do druku

Mike and the city. "Noszą mnie geje, artyści i zakonnice"

Na bankiecie po jednej z premier podchodzi do Joli nieznajoma kobieta, która komplementuje jej płaszcz, T-shirt ze skóry i jedwabne spodenki. Jola zostaje niemal kompletnie rozebrana, sprzedaje wszystko, co ma na sobie i wraca do domu w dresie pożyczonym w teatrze od koleżanki.

Szyć zaczęła sobie i w pewnym sensie robi to do dzisiaj, ale o tym za chwilę. Na razie jesteśmy gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Jola Łobacz szyje ciuchy z chustek i maluje na jedwabiach – tych ekstrawaganckich ciuchów zazdroszczą jej koleżanki z Liceum Plastycznego w Świdnicy, gdzie trafiła z rodzinnych okolic Rawicza. Jej talent jako pierwsi zauważają oczywiście rodzice, a znakomitego materiału do rysowania po ścianach – węgla – dostarcza tato, który był górnikiem. Mama z kolei w ramach ratowania ścian wysyła córkę do szkoły plastycznej. To właśnie wtedy pojawiają się koleżanki, które proszą: „uszyj też dla mnie”. To zdanie, wracające jak mantra, Jola słyszała wszędzie: i w świdnickiej szkole, i w rodzinie, i na międzynarodowym obozie dla utalentowanej artystycznie młodzieży niedaleko Soczi.

Jola idzie do teatru

Szycie związane jest z haptycznością, która jest dla niej ważna, odkąd pamięta. Co tu dużo gadać, Jola lubi dotykać. Lubi czuć materię, nad którą pracuje. Lubi zanurzać w niej palce. Lubi ją czuć na swoim ciele. Stąd też zainteresowanie najpierw gliną, potem charakteryzacją teatralną, perukarstwem, w końcu ubiorem. Tworzenie, a raczej współtworzenie kogoś z czegoś interesuje ją najbardziej, więc tą drogą, zupełnie jej wcześniej nie planując, poczęła wędrować.

Jedna z nich zaprowadziła ją dwadzieścia lat temu do Teatru Wielkiego w Poznaniu. Teatr szukał asystentki charakteryzatorki, dlaczego nie spróbować? Tak Jola zaczęła oglądać teatr od wewnątrz, od prawdziwych teatralnych bebechów: charakteryzacji, peruk, projektowania kostiumów. Bez tego fascynującego świata, który ostał się dzisiaj właściwie tylko w największych teatrach, i do którego wchodzi się zwykle tylnymi drzwiami, nic pięknego na scenie wydarzyć się nie może. Serce teatru, choć brzmi to może dla wielu paradoksalnie, bije za sceną. Świat operowy Jolę wciągnął szybko, bo sama też kocha lekkie przerysowanie, przegięcie, kamp. W Teatrze Wielkim pracowała przez prawie dekadę, a potem były kostiumy dla Teatru Nowego, Polskiego i kilku innych scen. Z teatru Jola Łobacz nie wyszła do dzisiaj.

Jola zdobywa klientów

Na bankiecie po jednej z premier podchodzi do Joli nieznajoma kobieta, która komplementuje jej płaszcz, T-shirt ze skóry i jedwabne spodenki. Na koniec, gdy nabrała odwagi po kolejnym kieliszku wina, prosi ją, żeby jej ten cały zestaw sprzedała. Jola najpierw się uśmiecha, a potem rzuca od niechcenia zaporową cenę, która, jak się okazało, na napalonej klientce nie zrobiła większego wrażenia. Jola zostaje niemal kompletnie rozebrana, sprzedaje wszystko, co ma na sobie i wraca do domu w dresie pożyczonym w teatrze od koleżanki. Podobne sytuacje zdarzają się coraz częściej.

Kiedy do Poznania przyjeżdża Maciej Nowak, znany warszawski bon vivant i od kilku lat dyrektor artystyczny Teatru Polskiego, natychmiast prosi Jolę o uszycie płaszcza z jej charakterystyczną podszewką w Maryjki, a konkretnie jedną – Matkę Bożą z Guadalupe. Nosi go z radością do dzisiaj, nie tylko zresztą on, bo zamówienia na płaszcze z podszewką z Nuestra Se?ora de Guadalupe posypały się jedno po drugim, lecz nie na skalę masową, bo tej Jola nie lubi. – Do dzisiaj czuję się trochę zawstydzona, gdy ktoś komplementuje moje ubrania – mówi mi projektantka w swym założonym tkaninami i pudełkami z guzikami mieszkaniu na Sołaczu – ale nic mnie tak nie cieszy, jak to, że ktoś się cieszy z tego, co uszyłam. To jest bardzo miłe, gdy widzisz na ulicy kogoś w zaprojektowanym i uszytym przez siebie ciuchu – dodaje. Szczególnie, jeśli te ciuchy noszą naprawdę różne grupy społeczne.

– Moja klientela to głównie kobiety, geje i artyści, choć ostatnio dowiedziałam się, że mam także zgoła inne fanki – śmieje się Jola. Są nimi zakonnice wypatrzone niedawno przez znajomego w jednej z poznańskich kawiarni. Siostrzyczki sączyły spokojnie kawkę, a na oparciach ich krzeseł wisiały torby Joli w „guadalupy”. Zapytane, skąd je mają, odpowiedziały, że to prezent od księdza. Ów ksiądz zakupił je w grudniu, gdy Jola sprzedawała swe projekty na świątecznej wyprzedaży w Starym Browarze. W rzeczy samej, niezbadane są ścieżki Pana.
Jola lubi, jak jej jest na wierzchu

To cudowne zawstydzenie Joli Łobacz, gdy ktoś komplementuje jej ubrania, znika, gdy się z nią przechodzi do rozmowy o tkaninach. Wtedy jest bardzo stanowcza i dokładnie wie, co jest znakomitej jakości, a co nie. Szczególnie kocha jedwabie – surowe, farbowane, przetykane złotymi nićmi, we wszelkich odmianach. Materiał musi być najwyższej jakości, potem dopiero można projektować i szyć. Szyć, tu wracam do początku mego tekstu, dla siebie.

Jola Łobacz do dzisiaj bowiem szyje głównie dla siebie. Dopiero, jak mówi, wynoszone przez nią ubrania mogą być szyte także dla innych. I są to głównie płaszcze, kimona, bonżurki. Jola mówi, że lubi, jak jej jest na wierzchu. I tak właśnie jest. – Jakiś czas temu Maciek Nowak zmusił mnie do wypuszczenia kolekcji mówiąc, że zasponsoruje mi metki. Kolekcja powstała, metek nadal brak – śmieje się Jola. A prawda jest taka, że metkować się nigdy nie chciała. Chciałaby za to, żeby jej przepiękne projekty były rozpoznawalne od razu, bez żadnej metki. I to się właśnie dzieje.

Projekty Joli Łobacz można znaleźć na Facebooku i Instagramie: bosco_by_gotycka

Tytuł oryginalny

Mike and the city. "Noszą mnie geje, artyści i zakonnice"

Źródło:

„Gazeta Wyborcza - Poznań” online

Link do źródła

Wszystkie teksty Gazety Wyborczej od 1998 roku są dostępne w internetowym Archiwum Gazety Wyborczej - największej bazie tekstów w języku polskim w sieci. Skorzystaj z prenumeraty Gazety Wyborczej.

Autor:

Mike Urbaniak