„Heathers” Laurence’a O’Keefe i Kevina Murphy’ego w reż. Agnieszki Płoszajskiej w Teatrze Syrena w Warszawie. Pisze Piotr Zaremba w „Rzeczpospolitej”, dodatku „Plus Minus”.
Skąd to uporczywe powracanie Amerykanów do tematu szkoły średniej w popkulturze? Czy szkoły rzeczywiście są dla nich źródłem szczególnie traumatycznych doświadczeń?
Przedstawienie „Heathers” w warszawskim Teatrze Syrena powstało na przecięciu dwóch mód. Po pierwsze, na przenoszenie fabuł filmowych na scenę. W Och-Teatrze oglądaliśmy „Stowarzyszenie umarłych poetów” Petera Weira, toruński Teatr im. Wilama Horzycy porwał się na „Mulholland Drive” Davida Lyncha. Teatr Narodowy zrobił spektakl z serialu Krzysztofa Kieślowskiego „Dekalog”. Ale akurat „Heathers” to produkcja amerykańska. Laurence O’Keefe i Kevin Murphy przerobili na musical film Michaela Lehmanna z 1989 r.
To mi się podoba jako recepta na klarowne historie, zgodne z wrażliwością zwykłego widza. Ale jest i druga moda. Od lat amerykańska popkultura żywi się tematem szkoły. Przychodzi na myśl masa tytułów: od horrorów („Carrie”), poprzez niezliczone komedie po wręcz socjologiczne rozprawki (serial „Trzynaście powodów” na Netfliksie).
„Heathers” w warszawskim Teatrze Syrena. Recenzja
Zawsze dumałem, skąd uporczywe powracanie do tego tematu. Czy szkoły są źródłem szczególnie traumatycznych doświadczeń dla Amerykanów? Z powtarzającymi się niezależnie od regionu USA rytuałami, ze szkolną demokracją, ale i z przewagą sportowców i cheerleaderek. Czy po prostu odkryli atrakcyjność tematyki?
Jeśli ona się pojawia – rzadziej – w Europie, opowiada nam się przede wszystkim o zderzeniu nauczyciela z uczniem. Amerykanie są zainteresowani relacjami w grupie rówieśniczej. I przedstawiają je jako źródło opresji. Tyrania popularnych uczniów pomiatających „frajerami” stała się archetypem. Tak jest i w „Heathers”. Heather bowiem to imię trzech dziewczyn „rządzących” liceum w stanie Ohio. Czwarta, Veronica, szuka przetrwania w szkolnej dżungli pozorną przyjaźnią z nimi. A potem u jej boku pojawia się dziki, samotny chłopak J.D., który wciąga ją na drogę udziału w zbrodni.
Dostajemy malowniczą historyjkę. Autorzy musicalu oraz reżyserka Agnieszka Płoszajska kilka wątków z filmu skomplikowali. Byłem zachwycony początkiem, efektowną ekspozycją szkolnego świata prezentowanego w miejsce filmowego realizmu piosenkami i tańcem. Potem ogarnęły mnie wątpliwości, czy nie mamy do czynienia z nadmiernym cynizmem fabuły – jestem za stary na zabawy śmiercią. Ale w finale mamy powrót do podziału na dobro i zło. I może niespecjalnie oryginalny, ale jakoś tam oczyszczający protest przeciw przemocy, która rodzi przemoc jeszcze większą. A po drodze opowieść o nastolatkach niemogących liczyć na rodziców. Co ciekawe, to dawne, niby „patriarchalne” społeczeństwo, a jednak rządzą kobiety.
„Heathers” w Teatrze Syrena. Brawa dla choreografa Michała Cyrana
Pchałem się na ten spektakl ze względu na Agnieszkę Płoszajską, bo świetnie radzi sobie z materią spektaklu muzycznego. Przypomnę jej arcydziełko, „Morderstwo dla dwojga”, przeniesione z Broadwayu do Teatru Muzycznego w Toruniu. Tu stawia na młodzieńczą żywiołowość, ale i na groteskę, taka jest scenografia Anny Chadaj. Sceniczny chaos jest pozorny. Ten team działa jak w zegarku. W typowo musicalowej poetyce pobrzmiewają rockowe dźwięki. Brawa dla choreografa Michała Cyrana.
Płoszajska umie prowadzić aktorów. Dla mnie numerem jeden był Maciej M. Tomaszewski jako J.D., jeden z najpiękniej śpiewających aktorów z pokolenia dwudziestoparolatków. Znakomicie wygrywa kontrast między swą sympatyczną powierzchownością a otaczającym go mrokiem. Jego głos się pamięta. Świetną partnerką okazuje się dla niego tragikomiczna Veronica Natalii Kujawy, znana już z wielu produkcji. Tacy młodzi artyści to nadzieja teatru muzycznego w Polsce.
Ujmująca jest Marta Burdynowicz w roli nieporadnej, nieatrakcyjnej Marthy, postaci rozbudowanej w stosunku do filmu po to, by wzruszyć. Efektownymi „Heatherami” są Aleksandra Gotowicka, Joanna Gorzała i Karolina Gwóźdź. Kapitalnie groteskowi szkolni sportowcy to Karol Ledwosiński i Jędrzej Czerwonogrodzki. W rolach „dorosłych” wyróżniają się Michał Konarski (trzy różne postaci) i Agnieszka Rose jako hippisowska, a zarazem apodyktyczna nauczycielka pani Fleming. To nie sceniczne objawienie, ale ogląda się dobrze.