„Służąca panią” Giovanniego Battisty Pergolesiego w reż. Jerzego Jana Połońskiego w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Barbara Mielcarek-Krzyżanowska.
Komedia dell’arte, gatunek typowy dla włoskiej sztuki teatralnej XVI i XVII wieku, pozwalała artystom realizować umiejętności improwizatorskie i nawiązywać szczególną relację z publicznością. Do jej formy, charakteru oraz konwencji prowokowania widzów do afektywnych reakcji sięgnęli realizatorzy opery-intermezza La serva padrona Giovanniego Battisty Pergolesiego, najnowszej premiery w Operze Nova: reżyser Jerzy Jan Połoński, projektant scenografii i kostiumów Mariusz Napierała oraz Jagoda Brajewska sprawująca funkcję kierownika muzycznego spektaklu.
Zamieszczone w programie wypowiedzi realizatorów odsłoniły najważniejsze idee i pomysły, jakie legły u podstaw prac nad zaadaptowaniem dla współczesnego widza XVIII-wiecznej farsy, która w momencie powstania była jedynie przerywnikiem pomiędzy aktami właściwego dzieła dramatycznego. Za Mariuszem Napierałą owe idee określę metaforycznie „zburzeniem czwartej ściany w teatrze”, usunięciem granicy oddzielającej scenę i znajdujących się na niej aktorów od widzów.
A zatem – w Sali Kameralnej im. Felicji Krysiewiczowej zdemontowano miejsca siedzące pozbawiając komfortu nie tylko publiczność, ale i artystów. Zespół instrumentalny znalazł się bowiem na antresoli, co z pewnością nie ułatwiło zadania śpiewakom-aktorom, którzy musieli reagować zarówno na to, co działo się na scenie i wokół niej – pomiędzy widzami, ale i pozostawać w kontakcie wzrokowym ze znajdującymi się znacznie wyżej dyrygentką i instrumentalistami. Pomimo moich obaw nie wpłynęło to jednak negatywnie na muzyczny poziom spektaklu. Wartko prowadzona narracja muzyczna, właściwe wyważenie poziomów dynamicznych, zapadające w pamięć melodie podkreślające charakter postaci i będące jednocześnie siłą napędową akcji opery… Świetnie zgrani (choć nie zawsze dobrze zestrojeni), punktualni (co dla konwencji opery komicznej jest warunkiem bezwzględnego powodzenia) muzycy pod kierunkiem Jagody Brajewskiej współtworzyli wspaniałą przestrzeń dźwiękową, nad którą rozsnuwały się partie wokalne Doroty Nowak (Serpina) i Łukasza Jakubczaka (Uberto) oraz nieprzeciętna siła komiczna Jakuba Zarębskiego (Vespone) wspartego przez Jonasza Dunajskiego (Pana od wszystkiego). Łukasza Jakubczaka znam z licznych realizacji w Operze Nova i wiem, że to doskonale przygotowany śpiewak, świetnie sprawdzający się w różnych odsłonach teatru muzycznego. Tak było i tym razem, i odniosłam wrażenie, że najczęściej bawił się wybornie uczestnicząc w skądinąd przestarzałej historii o dojrzałym kawalerze przechytrzonym przez sprytną służącą. Dorota Nowak specjalizuje się jednak w interpretacjach muzyki nowej, nieoczywistej, niełatwej, wymagającej zarówno maestrii wokalnej, jak i nieograniczonej wyobraźni muzycznej. Okazało się jednak, że jest ona artystką wszechstronną, fenomenalnie odnajdującą się także w repertuarze XVIII-wiecznym, wymagającym charakterystycznej, odmiennej techniki wokalnej. Pomiędzy Serpiną a Ubertem iskrzyło – dali się ponieść nie tylko wspaniałej muzyce Giovanniego Battisty Pergolesiego, ale i różnorodnym pomysłom reżysera Jerzego Jana Połońskiego (ileż zabawnych gagów wpleciono w akcję opery), skutecznie przekonując widzów, że wydarzenia, jakich świadkami byliśmy podczas spektaklu, wydarzyć się mogą pod dowolną szerokością geograficzną i w dowolnym momencie historycznym. Spektakl uniwersalizowały i uwspółcześniały także zaprojektowane przez Mariusza Napierałę wielobarwne kostiumy i przestrzeń sceniczna, wraz z rekwizytami pochodzącymi z zasobów meblowego giganta.
Zatem w zasadzie ogłosić można byłoby kolejny wielki sukces Opery Nova i poszerzenie repertuaru tej instytucji o świetną, wspaniale wykonaną propozycję z kręgu oper komicznych. Nie mogę jednak przestać zastanawiać się nad zasadnością odebrania widzom komfortu oglądania spektaklu z wygodnych foteli… Czy dla ostatecznego kształtu spektaklu było to konieczne? Wydaje mi się, że Służąca panią nie powinna być reklamowana jako spektakl immersyjny, nie jest to bowiem do końca zgodne z prawdą. Jeśli trzymać się ściśle definicji immersji – publiczność powinna zostać pochłonięta przez inną rzeczywistość kulturową. A tu – widzowie mogli jedynie przechadzać się wokół platformy-sceny oglądając spektakl z różnych perspektyw tak, jak ongiś, podczas jarmarków wystawiano włoskie komedie dell’arte. Nie był to także w zasadzie spektakl interaktywny – choć teoretycznie próbowano nawiązać z nami kontakt, był to kontakt ściśle wyreżyserowany, pozwalający jedynie określonym osobom (członkom orkiestry wmieszanym w grono publiczności) na podjęcie interakcji. (Pan od wszystkiego nie skorzystał z proponowanej pomocy i nie pozwolił odebrać sobie mopa...).
Trudno bowiem do działań interaktywnych zaliczyć przytrzymanie latarki, sznura z bielizną, czy włączenie chętnych do tanecznego pochodu w rytm oklasków w finale spektaklu. Do takich działań można zaangażować przecież widzów zasiadających w pierwszych rzędach i owa czwarta ściana – symboliczna granica między aktorami a publicznością – z pewnością także zostałaby zburzona… Czy nie o to właśnie, jak mi się wydaje, chodziło reżyserowi Jerzemu Janowi Połońskiemu?