Nie siadam w fotelu Marii Dąbrowskiej. Wkroczyłem w ten jej świat trochę jak chuligan, ale prowadził mnie szacunek do Dąbrowskiej za głoszone przez nią poglądy na miłość - mówi PAP Michał Siegoczyński, reżyser spektaklu „Noce i dnie, czyli między życiem i śmiercią” w Teatrze im. Horzycy w Toruniu.
Polska Agencja Prasowa: Rozmawiamy podczas 26. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego KONTAKT w Toruniu. Jest pan twórcą ponad dwudziestu spektakli i autorem blisko trzydziestu sztuk i scenariuszy teatralnych. Skąd wziął się pomysł na wystawienie autorskiej adaptacji „Nocy i dni, czyli między życiem a śmiercią” Marii Dąbrowskiej z toruńskim zespołem? Czy była to wewnętrzna potrzeba, a może wpisuje się pan w ożywiony od kilku lat nurt inscenizowania klasyki polskiej, do której sięgają twórcy z różnych generacji, np. „Nad Niemnem” Jędrzeja Piaskowskiego czy „Krótka rozmowa ze Śmiercią” na podstawie tekstów staropolskich Marcina Libera?
Michał Siegoczyński: Takim pierwszym impulsem było poszukiwanie materiału, który byłby w opozycji do mojego języka teatralnego, który można nazwać „popkulturowym”. Ostatnio zrealizowałem kilka spektakli, które były manifestacjami mojego pisma reżyserskiego, jak „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach” w 2018 r. czy przedstawienie o Krzysztofie Krawczyku pt. „Chciałem być” w 2021. Ta popkulturowa estetyka dobrze do nich pasowała, rymowała się z tymi światami.
Czytając powieść Dąbrowskiej, pomyślałem, że ona jest bardzo odległa od tego, co wystawiałem dotąd. To była pierwsza intuicja, która popchnęła mnie w tę stronę. Ponadto od samego początku przyciągało mnie do „Nocy i dni” to, że tego typu powieści są magnetyczne poprzez próbę opisu, pochwycenia całego pokolenia, pewnego świata w określonym momencie historycznym. Dąbrowska stworzyła odrębne uniwersum, swoistą sagę, nieco jak Biblia.
To świat zamknięty, który przeminął, a jednak ta powieść wzmaga pytania, których często szukam w sztuce, czyli prób zmierzenia się z tematem przemijania. On w tej powieści jest ukryty gdzieś pod spodem, ale cały czas obecny. Gdy reżyser zagłębi się w taki materiał – to przez chwilę, nie wiem, czy potrafi znaleźć odpowiedzi, ale jest w stanie zaspokoić, uciszyć w sobie tę krzykliwość tego pytania.
PAP: W pana spektaklu widać ewidentne odwołania do filmu i serialu „Noce i dnie” Jerzego Antczaka, a także do filmu „Popiół i diament” Andrzeja Wajdy. Jest w nim mnóstwo cytatów z popkultury, jak przeboje rockowe (np. „Nothing Compares to You” Sinead O’Connor), hardrockowe, hity muzyki country, muzyki klubowej, ale jest też piosenka Ewy Demarczyk i jedna z piosenek śpiewanych na barykadach Powstania Warszawskiego. To przedstawienie jest naszpikowane odwołaniami do szeroko pojętej kultury współczesnej i jej rozmaitych kodów. Czemu ta intertekstualność miała służyć?
M. S.: Już na wstępie pracy nad przedstawieniem wiedziałem, że obok powieści Dąbrowskiej przebadam wszystko, co jest z nią związane, na co promieniowała. Stąd adaptacja filmowa i serial Antczaka, ale też uważna lektura biografii pisarki. Czułem, że będę chciał z tego wszystkiego skorzystać.
Być może to jest cecha charakterystyczna mojego pisma reżyserskiego – to, że w pewnych momentach uruchamia się we mnie coś w rodzaju strumienia świadomości. Wtedy pojawiają się najróżniejsze skojarzenia, elementy gry intertekstualnej. Ja tego nie blokuję – otwieram się na to. Oczywiście później wybieram pomysły, dokonuję skrótów, bo pewne rzeczy się sprawdzają, a inne nie.
Wyjaśnię, że jako reżyser nie siadam w fotelu Marii Dąbrowskiej. Wchodziłem w ten jej świat trochę jak chuligan. Ale prowadził mnie szacunek do Dąbrowskiej za głoszone przez nią poglądy na miłość, które odkryłem po zapoznaniu się z jej biografią. Cechował ją pewien rodzaj obserwacji świata, który poruszył strunę wrażliwości we mnie.
Często mój scenariusz i przedstawienie jest rodzajem „zasłaniania” tej sfery. Jakbym trochę podważał samego siebie, jakbym to „zaśmiewał”, uciekał od tego, ale też w mojej strategii spektaklu są momenty, sceny bardzo serio, jak np. rozmowa Barbary Niechcic z bratem Danielem.
Kiedyś wygłosiłem taką teorię, że mamy tylko kilka poważnych rozmów w życiu, i że codziennie nie moglibyśmy bardzo poważnie rozmawiać, otwierać się, robić sobie wiwisekcję. Mam wrażenie, że ten jazgot dookoła musi nam na co dzień towarzyszyć po to, by w tych wyjątkowych chwilach to wszystko się zatrzymało, i wtedy pojawia się ta kropla otwartości, prawdy, intymności. To, co staramy się zasłaniać.
PAP: Tomasz Domagała określił pański teatr mianem „teatru teledysków”, a Joanna Derkaczew pisała, że jest pan „pierwszym neosentymentalistą polskiego teatru”. Sceny w pańskim przedstawieniu pędzą niczym kolejne przeboje w dyskotece, ale chyba tylko po to, żeby pojawiły się brzemienne momenty, sekwencje rozmów, wyznań bohaterów. Np. wypowiedziane na proscenium przez postać Marii Dąbrowskiej słowa o umieraniu, które przyjmuje wręcz naturalnie, skoro wokół nas „życia i tak za dużo”. Czy to świadoma strategia reżyserska?
M. S.: Tak, zdecydowanie. Na pewno to wypracowany styl mojej pracy artystycznej. W tym spektaklu próbuję zbudować „pomost” do opisywanej rzeczywistości. Kiedyś dałem taki przykład, że ktoś przeżywa dramatyczne chwile, wsiada do samochodu, w którym włącza się automatycznie radio i płynie z niego tandetna piosenka. W tym momencie dramat tej osoby kontekstualizuje tę banalną melodię. Czasem w życiu zachodzą takie sytuacje, które mają charakter zderzania czegoś poważnego, istotnego z trywialnością, czymś potocznym, zwykłym.
Najczęściej bywa tak, że po prostu jesteśmy w naszym codziennym życiu Hamletami, nad którymi świat się nie pochyla. Dlatego musimy uszanować własny dramat, ten rodzaj naszej wrażliwości, ale jednocześnie powinniśmy zrozumieć, że świat nie będzie się na nas skupiał. To nie oznacza, że ten dramat, nasze przeżycie jest nieistotne lub ważne.
PAP: Powrócę do pytania o estetykę pańskiego teatru: uprawia pan teatr teledysków czy jest reżyserem neosentymentalistą?
M. S.: Kiedyś zrobiłem przegląd etykietek, które mi przypięto. Zaczęło się od „mistrza monodramu”, gdy wyreżyserowałem „Jak zjadłem psa” Jewgienija Griszkowca w Teatrze im. H. Modrzejewskiej w Legnicy, a potem w warszawskim Teatrze Wytwórnia „Uwaga – złe psy” Remigiusza Grzeli. Później zaczęto mnie nazywać neosentymentalistą, następnie przypięto mi łatkę reżysera popkulturowego. A ostatnio, z racji wystawienia w 2014 r. w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie spektaklu o Kalibabce pt. „Kali babki” i w 2018 r. w Teatrze Miejskim w Gliwicach opowieści o Najmrodzkim, ktoś napisał, że tworzę „gangsterski teatr”.
Myślę, że w mojej twórczości wszystkiego jest po trochu. Natomiast faktem jest, że gdy opuszczam zgiełk świata i odnajduję chwilę ciszy, prawdy o sobie – to ten sentymentalizm jest czymś ważnym dla mnie. On jakoś mnie dotyka, porusza i staram się go na rozmaite sposoby przemycać w przedstawieniach.
Wymyśliłem nawet pewnego rodzaju sposób obrony przed tym sentymentalizmem. Jak on staje się już nie do zniesienia – to specjalnie go podkreślam, „podkręcam”, żeby on się sam ośmieszył w spektaklu, ale jednocześnie on w nim zostawia trwały ślad. Tworzy rodzaj dystansu do siebie, przez co wzrusza widzów, mimo że miesza się z tym, co śmieszy. Jednak rodzaj nostalgii czy tęsknoty pozostaje w aurze przedstawienia.
PAP: Bardzo chętnie zmienia pan w „Nocach i dniach” miejsca i czas rozgrywania akcji, żongluje pan nimi, tworząc przed widownią teatralne puzzle. Widzimy bohaterów jako dzieci, potem np. u kresu życia, by w trzeciej części spektaklu znów patrzeć na ich dziecięce wcielenia. Często, jakby operował pan kamerą, zmienia się narracja w przedstawieniu; pokazuje pan wydarzenia z perspektywy coraz to innej postaci. Czym to jest motywowane?
M. S.: Rozmiar dzieła Dąbrowskiej jest prawdziwie epicki i sprawia, że w spektaklu nie wszystkie postaci mogą się zmieścić. Przyjąłem taką strategię, że ci, którzy nie mają swoich scen, monologów, przynajmniej zaznaczają swoją obecność, gdy z boku, tyłu widowni wtrącają te swoje trzy grosze, czyli mówią: „wyście tutaj nic o mnie nie powiedzieli, a ja jestem taki ważny/a”. W pewnym sensie wydaje się, że wszyscy trochę walczą o to, żeby być na scenie, żeby zaistnieć.
Długi czas pasjonowała mnie tzw. prawda opowieściowa, którą bym zdefiniował w ten sposób, iż ten, kto ma głos – tworzy sytuację, dane zdarzenie. Istniej taki film Akiry Kurosawy „Rashomon”, w którym opowieść ukazano z trzech perspektyw i ona wyglądała za każdym razem zupełnie inaczej. W tym spektaklu ta prawda opowieściowa pokazuje, że każda z postaci ma własną historię. Przywołam „Dezyderatę”, w której mowa, iż nawet głupiec ma swoją opowieść. I jeśli się zlekceważy słowa tego głupca – to człowiek wyklucza się z kręgu mądrego, bo mędrzec wie, że ten głupiec naprawdę może mu przekazać jakąś mądrość. Nie żebym te pomniejsze postaci określał mianem głupców. Chciałem pokazać, że one też mają swoją historię – i dlatego oddałem im głos w przedstawieniu.
PAP: Każdy w pańskim spektaklu szuka sensu życia, miłości. Znajduje ją często wtedy, gdy jest już niemożliwa, jak np. Barbara Niechcic po śmierci męża Bogumiła, gdy odkrywa, że nie okazała mu nigdy dość miłości. Często ktoś traci swą miłość przez rozstanie, zdradę lub tzw. małżeństwo z rozsądku. Czy pańskie „Noce i dnie” traktują przede wszystkim o miłości i czy ten pełen atrakcji, wielowarstwowy spektakl mimo wszystko nie bazuje na właściwie pojętej matrycy melodramatu?
M. S.: Myślę, że to trafne określenie tego przedstawienia. Tu wyraźnie szala się przechyliła w stronę opowiadania o fenomenie miłości, choć początkowo nie sądziłem, że ten temat aż tak zdominuje spektakl. Oczywiście, ta wielowątkowość i różnorakość form miłości opisywanych przez Dąbrowską sprawia, że te historie nie są sztampowe. Ta powieść jest po prostu fascynująca i bardzo żywa. Mądra w niedyskutowaniu ze światem – z biologią, upływem czasu, gaśnięciem uczuć.
Dokopałem się sam do miejsca, w którym Dąbrowska opisała nieprzerwaną relację, która była długoletnia, i nagle ktoś z niej w pewien sposób „wyemigrował” emocjonalnie. I pisarka wtedy dawała tej drugiej stronie szansę na to, by znaleźć miłość gdzie indziej. W pierwszej chwili to było dla mnie bardzo zaskakujące. Potem zrozumiałem jej słowa, że „liczy się tylko miłość żywa” i wprowadziłem je do przedstawienia. To odważna i ciekawa obserwacja Marii Dąbrowskiej.
PAP: Realizował pan spektakle o kultowych postaciach, jak np. „Chciałem być" w 2021 r. o Krzysztofie Krawczyku w Teatrze Powszechnym w Łodzi, „Beksińscy” w 2017 w Teatrze Polskim w Bydgoszczy czy w 2016 opowieść o Presleyu pt. „Elvis” w Teatrze Nowym w Poznaniu. Czy jest postać lub temat, które za panem chodzą?
M. S.: Tych postaci i historii trochę się już nazbierało. Na pewno w najbliższym czasie nie zrobię przepisanego po swojemu „Buszującego w zbożu” Jerome’a Salingera. Chciałem wpleść w tę powieść życie Johna Lennona, ale na razie z uwagi na spektakl Krystiana Lupy tego nie zrealizuję.
Chodzi też za mną pomysł na spektakl o Władysławie Broniewskim. Nawet rozpoczęły się rozmowy, ale potem gdzieś ten pomysł się rozmył. Broniewski wydał mi się ciekawy, bo jest postacią dwuznaczną; ma tzw. złamany życiorys. Chyba tak już mam, że często szukam postaci wykluczonych z kręgu ludzi przyzwoitych. Bo staram się im oddawać głos, ale nie w sposób, który by ich usprawiedliwiał. Zależy mi, by wydobyć na wierzch rodzaj dysonansu. Ukazać różne odcienie szarości. A Broniewski nosi w sobie taką historię i taką drogą podążał. Koniec jego życia był cyniczny, okraszony używkami i goryczą. W pewnym sensie był też niebezpieczny. Dostrzegłem w jego postawie krzyk rozpaczy i to mnie zaciekawiło.
Zresztą takich postaci, o których chciałbym opowiadać teatrem, jest sporo.
PAP: Jakie są pańskie najbliższe plany teatralne?
M. S.: Spektakl „Noce i dnie” w pewien sposób sprawił, że porywam się na „Don Kichote’a”. W pierwszym momencie Cervantes wydał mi się bardzo odległy, ale przedstawienie na podstawie powieści Dąbrowskiej dało mi taki fundament i zaakceptowałem propozycję dyrektor Teatru Ludowego w Krakowie Małgorzaty Bogajewskiej. Na szczęście dyrektor Bogajewska powiedziała mi: „możesz to napisać po swojemu”. Dlatego postanowiłem się z nim zmierzyć w przyszłym sezonie.
Urodzony w 1972 r. Michał Siegoczyński jest aktorem, reżyserem teatralnym i scenarzystą. Jako reżyser zadebiutował w 2004 r. spektaklem „Jak zjadłem psa” J. Griszkowca w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. W 2006 r. w Teatrze Wytwórnia w Warszawie zrealizował wielokrotnie nagradzany monodram R. Grzeli „Uwaga – złe psy!”.
Wyreżyserował 28 spektakli, m. in.: „HollyDay” (Teatr Studio w Warszawie w 2008), „Dom lalki” (Teatr Nowy w Poznaniu w 2012 r.), „Casablanca” (Teatr Powszechny w Warszawie w 2011 r.), , „Hollywood” (Teatr WARSawy w 2017 r.), „lovebook” (Teatr Powszechny w Łodzi w 2018 r.), „Inna dusza” (Teatr Polski w Bydgoszczy w 2019).
Współpracował m. in. z Teatrem Żydowskim im. Ester Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie, Teatrem im. W. Bogusławskiego w Kaliszu, Teatrem Konsekwentnym w Warszawie, Bałtyckim Teatrem Dramatycznym im. J. Słowackiego w Koszalinie, Teatrem Powszechnym im. J. Kochanowskiego w Radomiu, Teatrem IMKA w Warszawie, Teatrem Nowym Praga w Warszawie, Teatrem Nowym im. T. Łomnickiego w Poznaniu, Teatrem WARSawy.
Jest laureatem szeregu nagród, m.in.: Głównej Nagrody za reżyserię spektaklu „2084” (koprodukcja Teatru na Woli w Warszawie i Teatru Powszechnego w Radomiu) w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (2008), nagrody w plebiscycie młodych w kategorii „B(ardzo) A(rtystycznie)” dla spektaklu „Elling” z Teatru Nowego Praga – Fabryka Trzciny w Warszawie (2007), wyróżnienia za najlepszy spektakl dla przedstawienia „Elling” na XIV Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi (2008). Jego przedstawienie „Najmrodzki, czyli dawno temu w Gliwicach” z gliwickiego Teatru Miejskiego zdobyło Grand Prix 25. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej (2019).