EN

17.11.2021, 10:08 Wersja do druku

Męczeństwo i śmierć „Wiśniowego sadu” przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Zakopanem pod kierownictwem Pana Kolady – Czechow w Teatrze Witkacego

"Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa w reż. Nikołaja Kolady  w Teatrze Witkacego w Zakopanem. Pisze Tomasz Domagała na blogu domagalasiekultury.pl.

fot. Iwona Toporowska Photography/mat. teatru

Po wejściu na widownię Teatru Witkacego okazuje się, że przyszliśmy nie do dystyngowanego, pasującego do ambicji kosmopolitki Raniewskiej dworku, a do rudery z przeciekającym dachem i otworami okiennymi wypełnionymi workami z piachem. Spektakl zaczyna się od gorączkowych przygotowań całej społeczności na powrót ukochanej dziedziczki, która lada chwila ma przybyć z Paryża – wszak pociąg według rozkładu musiał już zajechać na stację. Trwają więc śpiewające próby uroczystego powitania, Firs w „niestarej” postaci Andrzeja Bieniasa biega i pohukuje na domowników oraz widzów, zachęcając do entuzjastycznego przyjęcia ukochanej dziedziczki, kilkoro z nich ustawia wokół wejścia płot z rzeźbionych nóg od stołu. Wyrastają z nich bezlistne gałęzie, na których zostają zawieszone „kwiaty” w postaci plastikowych kubków do alkoholu, wszyscy tu bowiem piją czystą, zakąszając ugotowanymi jajkami. I w końcu – jest! Główna gwiazda dzisiejszej nocy, właścicielka majątku, światowa dama, skąpana dodatkowo w blasku Paryża. Powraca do domu, ale i do swojego „teatru”. Dorota Ficoń gra tę scenę zjawiskowo. Po awiniońskim spektaklu Rodriguesa nie umiem patrzeć już na tę scenę obojętnie, u Kolady również jest w niej jakiś rodzaj absolutnego szczęścia, komunii wspólnoty, czegoś wspaniałego, a jednocześnie wieszczącego nadchodzące nieszczęście. Przyznam się, że przyszła mi na myśl Palmowa Niedziela, jej radość i złe przeczucia – tu podobnie: widzimy wiśniowy sad w pełnej krasie, ale czujemy też zapowiedź jego męki i śmierci.

Raniewska dobrze wie, jaką rolę ma odegrać i gra ją zachwycająco. Głośno zawodzi, obchodzi wszystkie miejsca, wita się ze sprzętami – niczym pop, który przyjechał z pielgrzymką w święte miejsce. Nie zapomina też o wiernej publiczności. Wybiera z tłumu kilka osób, poufale je zauważa, wiedząc, jak ważny jest kontakt z odbiorcą. Gra swoją rolę z pełną świadomością przez większą część przedstawienia. Gra, gdy recytuje wyuczony również przez Gajewa (Krzysztof Łakomik) monolog o swoim życiu w Paryżu, gra, gdy prosi Pietię (Dominik Piejko) o to, żeby ją pożałował, gra w końcu w finale, gdy bawi się przy dźwiękach muzyki, czekając na wieści o sprzedaży majątku. Jej kostiumy są olśniewające. Kolorowe, świecące, pełne przepychu, wielowarstwowe. “Aktorzy drugoplanowi”, którzy jej w tym teatrze towarzyszą – Jasza (Kamil Joński), Ania (Agnieszka Michalik) czy Szarlotta (Adrianna Jerzmanowska) – są skrojeni odpowiednio do jej przedstawienia, do jej teatru.

Grałaby pewnie tę rolę w nieskończoność, ale dogania ją życie, przypominając, że konfrontacji z nim żaden teatr nie wytrzyma. Najpierw pierwszy cios: w szafie ubranko ukochanego synka Griszy, który utonął przed siedmiu laty w rzece, ze śmiercią którego nigdy się nie pogodziła. Być może dlatego pije. Potem cios większy – podczas „przedstawienia” jeden z jej „widzów”, Łopachin (Piotr Łakomik)I , wstaje i informuje ją, że jej „teatr” zostanie sprzedany. Początkowo tego nie słyszy, nie chce słyszeć, gra dalej, dopiero po chwili dociera wreszcie do niej, że koniec jej świata jest bliski i nieubłagany. Członkowie jej rodziny i społeczności od początku przedstawienia malują sobie na białych spodniach czarne kreski. Zabieg ten – początkowo przywołujący skojarzenia z brzozą – z czasem ujawnia swą prawdziwą funkcję, ukazując nam, że wszystko co jest nimi zaznaczone, przeznaczono do wyrębu. W epilogu spektaklu – gdy wiśniowy sad, majątek Raniewskiej oraz jego mieszkańcy przechodzą do historii, oddając swoją przestrzeń Jaszczurce (Kamil Joński) – aktorzy malują czarne kreski na drewnianych nogach od stołu, zastawiając nimi całą scenę. Przy dźwiękach rzewnej muzyki „wiśniowy sad” zjawia się na scenie raz jeszcze. Stoi, porażając  pięknem, i choć gałązki wydają się martwe, wiadomo, że na wiosnę pojawią się na nich liście i kwiaty. Tym bardziej, że sam Nikołaj Kolada na oklaskach włożył jedną z białych róż w miejsce nagiej gałązki, manifestując tym samym wiarę w odrodzenie dopiero co zamordowanego świata. To znacząca zmiana nastroju finału w stosunku do pierwowzoru, jakim dla zakopiańskiego spektaklu była rosyjska jego wersja, zrealizowana przez reżysera w macierzystym teatrze w Jekaterinburgu (pokazywana była w Polsce w 2013 roku, Raniewską grała znakomita Wasilina Makowcewa). To nie koniec świata, zdaje się mówić Kolada, to tylko koniec pewnej epoki. Mimo wszystko zabrzmiało to pod Giewontem bardzo optymistycznie.  

fot. Iwona Toporowska Photography/mat. teatru

Nim jednak dojdziemy do epilogu czeka nas wielkie misterium męki i śmierci  wiśniowego sadu w znakomitej II części zakopiańskiego przedstawienia. Oto Łopachin przyjeżdża z miasta, obwieszczając wszystkim, że jest nowym panem majątku. Co więcej, nowy właściciel przychodzi z siekierami, rozbiera się do pasa i na oczach Raniewskiej oraz członków jej „wspólnoty” zaczyna swoje „przedstawienie”. Kolada nie ma dla nas litości: pijany Łopachin z całych sił rąbie „wiśniowe drzewo”, a reszta stoi w ciszy ze spuszczonymi głowami, jedni z kamienną twarzą, inni z płaczem… Raniewska nie wytrzymuje w końcu „przedstawienia” i postanawia wyjść. Mając jednak świadomość, że to też „teatr”, tylko inny – nowy, podchodzi do Łopachina, całuje go w głowę, a potem odchodzi, by na zawsze zamknąć się w szafie z kostiumikiem Griszy. Dorota Ficoń zagrała tę scenę znakomicie, zresztą cały trzeci akt czechowowskiego arcydzieła – urojony bal z żydowską kapelą, sprowadzoną na zatupanie napięcia, jakie niosła licytacja majątku – to jej popis, polecam uwadze zwłaszcza jej scenę z Pietią, do teraz nie wiem, kiedy Raniewska kłamała, kiedy mówiła prawdę, aktorsko to był majstersztyk. Żeby nie było jednak tak różowo, w scenie imprezy po powrocie z Paryża, po początkowej zjawiskowej epifanii, zakopiańska aktorka długo nie mogła znaleźć czystego tonu. Rozumiem, że to gra w grze, ale za dużo tam było przesady, krzyku i niepotrzebnych gestów.   

Czy zatem powstało w Zakopanem arcydzieło? Niestety, mimo zjawiskowych momentów przedstawieniu Kolady do ideału jeszcze trochę brakuje. Najpierw jednak pochwały – znakomicie brzmi nowy przekład autorstwa Agnieszki Lubomiry Piotrowskiej. Mam tę przewagę, że rozumiem po rosyjsku i miałem już przyjemność słuchać ze sceny Wiśniowego sadu w oryginale, mogę więc z czystym sercem napisać, że tłumaczenie Lubomiry Piotrowskiej jest niezwykle bliskie materii dramatu Czechowa. Cechą immanentną tekstu Antona Pawłowicza wydaje się fakt, że wymawiany na scenie przez aktorów – „znika”. To znaczy, staje się tak bliski życiu, że słuchamy go, chłoniemy, ale nie zwracamy uwagi na jego strukturę czy formę. To właśnie udało się Piotrowskiej: jej dialogi w Wiśniowym sadzie „znikają”, a im bardziej znikają, tym silniej wnikają w podświadomość postaci i widzów, tak jak u Czechowa. One nie imitują życia, a się nim stają, nie opisują świata z pieczątką tłumacza, tylko zmieniają się w DNA rzeczywistości przedstawionej. I tak właśnie jest w Zakopanem.

Kolada dokłada do tego tekstu przemyślaną koncepcję i proste, aczkolwiek totalne, pomysły reżyserskie; co prawda nie ustrzegł się drobnych potknięć, ale o tym za chwilę. Przykładem znakomitego reżyserskiego rzemiosła niech będzie zabieg wybijania rytmu spektaklu przez kapiącą na plastikowe kubki w balii wodę. Pomysł ten spełnia podobną funkcję, co dźwięki wydawane przez Krystiana Lupę na jego spektaklach – przede wszystkim wyznacza w podświadomości aktorów i widzów rytm przedstawienia. Na premierowym spektaklu wprawdzie część zespołu mijała się z nim znacząco, ale trzeba pamiętać o nerwach aktorów na premierze. Co zatem szwankuje? Na pewno aktorstwo. Akurat Czechowowskie arcydzieła wymagają świetnego aktorstwa i to w każdej roli, a to dlatego, że zazwyczaj nie ma w nich hierarchii bohaterów. Sceniczne adaptacje są więc zależne w dużym stopniu od kreacji aktorskich i tu kryje się wielkie niebezpieczeństwo. Jeśli bowiem reżyser zakłada sobie jakąś koncepcję, może mu się ona wymknąć choćby przez to, że jeden z aktorów jest na przykład lepszy od pozostałych. Gdy więc założeniem spektaklu jest dajmy na to portret zbiorowości, przedstawienie się nie udaje (choć paradoksalnie może być znakomite), gdyż staje się spektaklem o postaci wybitnego aktora i niesionego przez niego dramatu. Tak się stało niedawno w Teatrze Ludowym w spektaklu Małgorzaty Bogajewskiej Wujaszek Wania. Miało być o wykorzystywaniu kobiet na przykładzie losów Soni i Heleny, a wyszło – za sprawą znakomitych ról Piotra Pilitowskiego i Piotra Franasowicza – o kryzysie męskości Iwana Wojnickiego i doktora Astrowa. W przypadku Wiśniowego sadu czy Płatonowa niebezpieczeństwo wywrotki jest mniejsze, dramaty te bowiem mają wiodących bohaterów. Jeśli więc – tak jak w Zakopanem – reżyser ma do dyspozycji świetną aktorkę do roli Raniewskiej i kogoś sensownego na Łopachina, to połowa sukcesu.

fot. Iwona Toporowska Photography/mat. teatru

Drugą jego połową jest równy, znakomity zespół i z tym właśnie jest w spektaklu Kolady największy problem. Tym bardziej, że gromada oraz jej relacje z jednostką są jednym z głównych motywów koncepcji rosyjskiego Mistrza. Część zakopiańskich aktorów sprawia wrażenie, jakby nie do końca zrozumiała konwencję spektaklu, tyleż barokową, kolorową i sugerującą wolność aktorskiego tworzenia, co precyzyjnie wymyśloną i wymagającą absolutnej kontroli i żelaznej konsekwencji w wykonaniu (żadnych min, zbędnych gestów i wrzasków, wszystko tu musi iść z wnętrza, jak w śpiewie). Skutkuje to pewną przesadą środków, czy prościej – “zagrywaniem się” na granicy szarży, zwłaszcza w pierwszej części spektaklu. Dopada to fragmentarycznie w sumie wszystkich aktorów, ale najbardziej razi w postaciach Gajewa, Pietii czy Warii (Joanna Banasik), która w sumie nie wiadomo dlaczego mówi ze wschodnim akcentem, pogłębiając dystans do swojej tragicznej postaci i gubiąc gdzieś po drodze w malinach udawania tragizm swojego losu. Udaje jej się go odnaleźć dopiero w finale, w bardzo dobrej scenie z Łopachinem (lepiej późno, niż wcale), ale cieszyć się nie ma z czego.

Są jakieś problemy z muzyką, czasem jest ona na miejscu i staje się ważną aktorką, czasem wydaje się przypadkowa i zbyt sentymentalna. Reżyseria Nikołaja Kolady, jak już wspominałem, jest bardzo dobra z małym wyjątkiem. Mam tu na myśli finał sceny powitania, w którym Raniewska, imprezując ze swoimi domownikami, otwiera szafę, żeby znaleźć tam kostiumik utraconego przed laty synka – ten moment wymaga zatrzymania, żeby odpowiednio wybrzmiał kontrast między szampańską zabawą a bólem matki po śmierci synka, który to ból… okazuje się za chwilę kolejną rolą „wielkiej aktorki” Raniewskiej. Żeby jednak ten diapazon emocji wybrzmiał, należy tu bezwzględnie precyzyjnie zagrać otwarcie szafy i zatrzymanie na moment wirującego świata. W zakopiańskim spektaklu wyszło niechlujnie, w pewnym momencie Ania biegała już z kostiumikiem, Raniewska grała rozpacz, a mnie się wydało, że coś mi zabrano, zwłaszcza że jest to moment, na który pracuje przez pierwsze sceny cały zespół. Warto się temu momentowi przyjrzeć raz jeszcze.

Tak czy owak wizyta w Zakopanem była udana, drobne uchybienia zostały bowiem zrekompensowane znakomitą drugą częścią spektaklu, a w niej kreacjami Doroty Ficoń, Piotra Łakomika i innych aktorów Teatru Witkacego, którzy odnaleźli wreszcie czysty ton. Scena rąbania wiśniowego sadu przynosi katharsis – i choćby dlatego warto pojechać pod Giewont. Świat, w którym żyjemy, dopiero co spektakularnie runął, żeby więc ruszyć dalej, musimy się z tym pogodzić, a lepszej drogi do tego – niż poprzez wstrząs – po prostu nie ma. Tym bardziej, że podobno w teatrze mniej boli. Pytanie, czy na pewno.

Tytuł oryginalny

Męczeństwo i śmierć „Wiśniowego sadu” przedstawione przez zespół aktorski przytułku w Zakopanem pod kierownictwem Pana Kolady – Czechow w Teatrze Witkacego

Źródło:

domagalasiekultury.pl
Link do źródła